3/2021
Artur Pałyga

Droga do Skarsvåg

 

– Ludzie są ciekawi, co dalej z tą drogą na północ – powiedział mój dziewięcioletni syn, Mikołaj, kiedy zastanawiałem się, czemu poświęcić felieton.

Czy gorącym sprawom obecnym, które za chwilę przestaną być obecne? Czy gwałtownym zawirowaniom w świecie, które za chwilę ustąpią innym wirom? Burzliwym przemyśleniom, które są tak burzliwe, że trudno jest je jakoś klarownie uchwycić. Ludzie są ciekawi… No dobra!

Przeglądam swoje zapiski z wędrówki na północ. Są tak doskonale nikomu po nic niepotrzebne, że aż lubię je od czasu do czasu poczytać. Próbuję coś z nich wybrać, coś złożyć.

Początek próbowałem trzynastozgłoskowcem. Ale potem się patrzy na zegarek i się myśli, ile czasu poszło na tę szaradę, żeby to dobrze zrymować i zrytmizować, a tyle w życiu rzeczy do zrobienia, i po co to, na co się tak męczyć?

 

Stara, złuszczona brama cicho poskrzypuje.

Z niechęcią się otwiera, z niechęcią zamyka.

Jeśli bezruch stabilność w świecie utrzymuje,

sfer harmonia gra w bramie, prawieczna muzyka

wynikająca z ruchu, który jest bezruchem,

bo choć się rusza ciało, nieruchoma duchem.

 

By dojść na skraj Północy, trzeba ruszyć w lewo,

zostawić za plecami wszystkie górskie szczyty,

na nagich szczytach wiatrem połamane drzewa,

odłamki dawnych światów, wapienie, granity –

stosy zmienionych w bezruch kości zwierząt, z których

czas, lodowiec, wiatr, woda stworzyły te góry.

 

Po lewej dom sąsiada. Sąsiad jest rzeźnikiem.

Pakuje w ich jelita przemielone ciała,

które następnie wędzi. Ulatuje z krzykiem

dym nieofiarny w niebo, para szarobiała.

Unoszą się nad miastem obłoki zdziwione

z labiryntów ciał swoich nagle uwolnione.

 

Sąsiad przyszedł raz, przyniósł na spróbowanie. – A czy to badane? Czy to inspektor weterynaryjny osądził, że można? – spytała moja żona. Nie pamiętam, co się stało potem z tą kiełbasą. Są rzeczy nieistotne, które pakują się pod nogi, do głów, do nosa i uszu, utrudniając drogę już na samym wstępie, nie pozwalając przesunąć się z punktu A do punktu B. Czepiają się nóg, rąk, oplatają usta. – Po co idziesz dalej? Dokąd leziesz? Stój! My tu jesteśmy! Tu jesteśmy! Ej!

Ten ciągły niedosyt, że nie da się opisać wszystkiego. Każdy najmniejszy kawałek tej wędrówki łączy w sobie całą przeszłość, całą przyszłość, całą teraźniejszość w tylko tej chwili właściwym, niepowtarzalnym układzie.

A pod stopami kamyki, kawałki kataklizmów sprzed milionów lat: szczątki morskich stworów, pogubione muszle i zastygła lawa. Idę po nich w sandałach. Jak się kiedyś chodziło po tej świętej ziemi, z kosturem, z instrumentem, śpiewało się dziadowskie pieśni. Chrzęst kości skamieniałych słyszę. Ziemia grzechocze mi dziadowską pieśń. Wzdłuż płotów te ozdobne krzewy, drzewka skarlałe, przycięte do potrzeb. Żeby zasłaniały. Drzewka pełne igieł prywatności ludzkiej. Po lewej dzika jabłoń, pozostałość po czymś, zdziczała, zdziwaczała. Tu chodziłem z Kubą. Tu czekałem, aż pogrzebie w ziemi, pochodzi po trawie, tu myślałem, że kiedyś będę tu bez niego myślał o nim i to, co realne, zamieni się w mgłę.

Droga do kościoła i droga do szpitala, w którym urodzili się Jasiek i Mikołaj. Droga tysiąca spacerów z Kubą oraz z Kubą i z wózkiem. Droga tysiąca książek. Uliczka Elżbiety Lhoman, pięć metrów asfaltu i zakaz wjazdu. Pies szczeka.

Kostka brukowa i wzorki na kostce. Chmury, wzory chmur. Białe drzewa i zielone liście. Rytm szumu silników z rzadka, lecz regularnie przejeżdżających aut. Jakiś sygnał niezidentyfikowany. Jak syrena albo elektryczna piła, albo jakiś przeciągły, długi jęk.

Podziurawione ogłoszenie na starym, czarnym słupie telefonicznym. Duża odzież damska i męska.

Kobieta z psem, lekko kulejąca. Z nią chyba jej córka, jakaś dwudziestolatka, dojada zapiekankę i szura nogami.

Naprzeciw niewiadomego przeznaczenia komin z czerwonej cegły, za płotem, na którym ktoś ułożył proste wzory z szarych prostokątów. Otacza nas geometria wyznaczająca ludzki świat.

Geometria chodnikowych płyt. Pola i linie. Pola i linie. Kwadraty. Kwadraty. Duża niesymetria. Brak płytek. Wypiera je ziemia. Płyty się zapadają i pękają. Dużo, dużo pęknięć. Dużo obłamanych. Dużo krzywych, grzęznących jak stare nagrobki. Studzienka w asfalcie, a w niej tajemnica. Zapewne cuchnąca, jak to z tajemnicami bywa. Zapewne mroczna. Zapewne w efekcie wcale nieciekawa.

Przystanek żółto-czerwony. 1, 11, 14 i 21. Żółć i czerwień pojemnika na śmieci. Symbole liczbowe. Cyfry, napisy, obrazki, godziny, dni tygodnia. Kalendarz, zegar. Czas wpisany w przystanek. Czas i niecierpliwość w tych betonowych płytkach, w tych nagrobkach. I dużo czekania, czekania, czekania. Tony czekania wciekły w beton. Nie dziwne, że ciągnie go w dół.

Żeby dojść do Skarsvåg, musisz iść dalej, choćby maleńki kawałek, kawalątek.

Ilekroć będziesz powtarzał słowo Skarsvåg, ilekroć będziesz wyobrażał sobie ten punkt dojścia, tym bardziej święty on będzie, tym bardziej będzie paradajs.

Świat obficieje w zdarzenia, a do zdarzeń się przyczepiają wspomnienia, myśli, jak na drucie powiewające kolorowe flagi. Nadążenie z opisem przerasta ludzkie możliwości. Ale próbować można!

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).