5/2021
Jacek Kopciński

Wyjść z twarzą

„Tak jak nadszedł kres wychowawczego bicia dzieci linijką po dłoni przez nauczycieli, tak, mam nadzieję, przyjdzie czas na znalezienie rozwiązań wykluczających okrutne praktyki nauczania oraz niedopuszczalne metody pracy” – mówi na naszych łamach Antonina Choroszy, wybitna aktorka Teatru Nowego w Poznaniu, w rozmowie z Joanną Ostrowską. Też mam taką nadzieję, ale pamiętam, że nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie została w Polsce podpisana dopiero w 2001 roku. To na jej mocy kary cielesne w szkołach stały się przestępstwem. Chodziło rzecz jasna o ukrócenie nauczycielskiej samowoli (linijka, a wcześniej rózga czy rzemień w polskich szkołach zniknęły w XIX wieku). Pamiętam mojego kolegę, który po uderzeniu przez pana od WF-u piłką koszykarską przez pięć minut skręcał się na parkiecie w sali gimnastycznej. Wierzę, że dzisiaj żaden nauczyciel nie pozwala sobie na takie „wybuchy niekontrolowanej agresji”, a jeśli nawet, to ustawa zmusza jego przełożonych do szybkiej reakcji.

Studentów w szkołach wyższych chroni prawo cywilne (Karta praw studenta), ale nie prawo pracy, które od niedawna także jest nowelizowane z uwagi na wcześniej niezdefiniowane formy przemocy. Tyranizowanie pracowników czy ich napastowanie pojawia się także na uczelniach wyższych, a ofiarami takich praktyk padają nie tylko członkowie kadry nauczycielskiej, ale i studenci. Na uczelniach artystycznych jest ich znacznie więcej niż w innych szkołach wyższych, a decyduje o tym specyfika kształcenia młodych aktorów czy muzyków. Rozwijanie umiejętności artystycznych, a nie chłodne przekazywanie wiedzy, sprzyja różnym przekroczeniom. W szkołach teatralnych nauczaniem zajmują się zawodowi aktorzy i reżyserzy, wśród których tylko niektórzy mają pedagogiczne predyspozycje, nie mówiąc już o przygotowaniu. „Nie każdy, znakomity nawet, aktor, nie każda aktorka ma dar bycia pedagogiem. Nie każdy wybitny reżyser, reżyserka, teoretyk ma zdolność nauczania innych sztuki reżyserii” – ocenia trzeźwo Antonina Choroszy. Nie każdy, zatrudniając więc artystów w szkołach, należy sprawdzać, czy się do tego nadają, a potem poddawać ich pracę stosownej ewaluacji.

Nie jest to żadna filozofia i kasandryczne przepowiednie o końcu szkolnictwa artystycznego (i w ogóle teatru) w Polsce są niepoważne. Po pierwsze dlatego, że większość kadry pedagogicznej spełnia swoje zadania właściwie. Po drugie zaś – ponieważ nauczanie aktorstwa czy reżyserii wcale nie musi polegać na okrutnym hartowaniu studentów, dekomponowaniu ich osobowości i zmuszaniu do jakiejś duchowej transgresji. Chyba że właśnie tak rozumiemy teatr. „Stawką w tej grze może być też poznanie takiej prawdy o sobie i życiu, jakiej nie da się uzyskać przy zachowaniu zwykłej twarzy” – pisze Dariusz Kosiński w artykule Rozbite twarze („Tygodnik Powszechny” nr 15/2021). „Mityczne »przekroczenie siebie«, do którego jesteśmy wciąż zachęcani i którego, zmęczeni »sobą«, tak często sami pragniemy, wymaga często oddania się w ręce innego, podporządkowania władzy kogoś, kto wydaje się mieć wiedzę dla nas (jeszcze?) niedostępną. To też mechanizm podstawowy – działający nie tylko w ezoterycznych laboratoriach, ale również w zwykłych szkołach i na warsztatach teatralnych”. Kosiński przepowiada zmierzch tak opisywanego systemu teatralnego, uważa bowiem, że „proces ujawniania i oczyszczania teatru z mechanizmów przemocowych nie jest tylko reformą stosunków pracy w zespołach i instytucjach teatralnych, ale całościową rewolucją”.

Otóż tak może pomyśleć tylko ten, kto teatralną „całość” definiuje jako niezwykle wymagającą grę o „prawdę o sobie i życiu”, polegającą na „rozbijaniu” twarzy aktora (czytaj: jego osobowości, tożsamości). Taka gra nie jest już aktem artystycznym, ale duchowym, nie polega na wyrafinowanej sztuce transformacji w postać, której zdolni studenci z powodzeniem uczą się w szkole, ale na głębokiej inicjacji w jakąś wyższą formę istnienia. W Polsce formy takiej poszukiwał Jerzy Grotowski, którego Kosiński uczynił miarą wszelkiego teatru, zarówno w teraźniejszości, jak i przeszłości. Nie jest w tym zresztą zbyt konsekwentny, bo kiedy trzeba, chwali teatr krytyczny, w którym „przekroczenie siebie” wcale nie należy do podstawowych zadań aktorskich (o ile za takie nie uznamy prywatnych wynurzeń na tzw. aktualne tematy). Innym razem natomiast upomina się o umiejętność wystawiania komedii Fredry zgodnie z tradycyjnym kanonem gry.

Mniejsza jednak o niekonsekwencje krakowskiego profesora. Groźniejsze wydaje mi się utrwalanie przez niego na łamach poczytnego tygodnika mitu o teatrze jako miejscu „przemiany” i „wtajemniczenia”, które z artystów czyni iluminatów obdarzonych jakąś nadzwyczajną „wiedzą” i „władzą” (Antonina Grzegorzewska wzywa na naszych łamach do ich egzorcyzmowania!). Wiem, że niektórzy młodzi zapaleńcy przy okazji debaty nad przemocą w teatrze chcieliby w ogóle pozbyć się z niego reżyserów i tworzyć spektakle kolektywnie na wzór świetlicowej zabawy (czemu zresztą Kosiński przygląda się z sympatią, bo teatr taki tworzą głównie młode kobiety, które dzisiaj wypada popierać). Czy jednak nowolewicowe utopie artystyczne sprzęgnięte z takimi ideologiami mają nas zniechęcić do ochrony studentów przed przemocą? Jak długo mit kapłański będzie pokutował w polskim teatrze, tak długo pedagodzy, którzy nie panują nad własnym ego (ich płeć nie ma tu żadnego znaczenia), będą mieli dobre alibi, by gnębić słabszych.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.