6/2021
Artur Pałyga

O niczym

 

Najpiękniej jest zaczynać, kiedy nie wiadomo, co będzie dalej. Wiadomo, to zależy od wszystkiego, co było wcześniej, ale i tak niespodzianka. Często proponowałem takie ćwiczenie na zajęciach z pisania: pisać, co się pojawi pod palcami, bez żadnych założeń, bez przewidzianego celu, bez ustalonego punktu dojścia. Lekarstwo na syndrom białej kartki. Niespodzianka. Wiadomo, może nie wyjść. Jak w życiu. Łatwizna? Jest taki przesąd, że musi być trudno. Nic nie musi.

I czasem się okazuje, że myśli bywają czymś wtórnym. Że palce same stukają w klawisze. Wiadomo, nie zwariowałem, w palcach nie ma mózgu. Ale ta myśl się rodzi dokładnie w momencie pisania. I wtedy jest jak łódka na wietrze, na wielkiej rzece. Ważne, żeby się ta myśl nie zajmowała sama sobą. Żeby nie pochylała się nad własnym odbiciem. Żeby ją wyjąć z tego ciasnego pudełka myśli o myśli i wypuścić. Dookoła są rzeczy znane, jak Układ Słoneczny. Słowa, obrazy, których się używa, które są zawsze obok, kiedy nie ma innych założeń. Każdy ma jakieś swoje. Ja mam cząsteczki, drobinki, sprawy kosmiczne, robaki, rośliny, powietrze i oddech. Układa się to pod wpływem wypuszczonej myśli w różne kombinacje. Niemyślenie pozwala się przez to przebić. Co dalej? Wszystkie rzeczy, które nieustannie chcą się opowiadać. Wspomnienia, setki wspomnień, okruchów zdarzeń. Kiedyś myślałem, że po to jest pisanie, żeby to jak w żywicy zachowywać, żeby zastygało w bursztyn. Ale ciekawiej jest dalej, dalej. Rzeczy, sprawy, które można pisaniem pozałatwiać. Raczej samemu ze sobą niż ze światem. Świata się raczej pisaniem nie załatwi. No tak… Przy takim pisaniu automatycznym, nieprzemyślanym, prosto spod palców, niestety powstają sploty, poplątania, zawiłości, niejasności. Traci się komunikatywność. Kiedy nie ma opowieści, trzeba budować uczuciami albo po prostu intensywnością. Ale w takim pozostawianiu myśli rodzących się pod palcami może nie być ani uczuć, ani intensywności. Więc co jest? Jakieś nic albo jakieś wszystko. Sonda wylatuje poza Układ Słoneczny. Skończyły się planety. Skończyło się przyciąganie Słońca. Jest jakieś nic, jakieś wszystko. Jakaś przestrzeń pełna niczego. Nic to najbardziej tajemnicza rzecz. W radiowym nic, w szumie i w poświstach, kiedy się wsłuchać, usłyszysz koniec i początek. Są tacy, którzy wyłapują w nim komunikaty, słuchają głosów duchów.

Co pisze, co myśli, kiedy puszczam to spod palców, nieobrobione, niemyślane? Może w tym jest jakiś komunikat spoza mnie. Można i tak myśleć. Można szukać głosów duchów. Niemądry, kto wyśmiewa te poszukiwania. Ale też nie ma co temu ufać. Duchy bywają złośliwe.

A jeśli dalej, dalej! Co jest dalej! Kolory i plamy, i kreski, i linie. Rzeczy, które chociaż z człowieka, są nieludzkie, przedludzkie, spozaludzkie. Które dostały głos, dostały słowa, dostały znaczenia tych słów poobrastane komunikatami, poplątane. Czy rośliny śpią? Czy nigdy się nie budzą? Czy to jest sen wieczny? We śnie – pisał Filozof – docierają do nas sygnały z otoczenia, mikrodrgania, cichusieńkie dźwięki, podobne jak te przenoszone przez telefony, tylko inne, i wchodzą w nas, i reagują z nami, i powodują rzeczy w snach. No więc może taki zapis, takie automatyczne pisanie jest jak te rzeczy w snach. Jest reakcją na coś, co jest niesłyszalne i niewyczuwalne wtedy, kiedy się wie, o czym chce się pisać, wtedy, kiedy się wymyśla i konstruuje, wtedy, kiedy się zakłada, że musi być trudno. Wielki, bezbrzeżnie nudny, donikąd nieprowadzący komunikat świata. Nieskończoność to coś, nie istnieje i nigdy nie zaistnieje, bo żeby zaistnieć, musiałaby się skończyć, żeby było wiadomo, że to jest właśnie to. Dopóki się nie skończy, nie wiadomo, czy jest rzeczywiście nieskończona. Z drugiej strony oczywiste jest, że jeśli się skończyła, nie jest nieskończonością. Nieskończoność można uchwycić tylko w próbie stawania się. W niemożliwej próbie zaistnienia. Nieskończoność, która próbuje zaistnieć, donikąd się nie spieszy, zakłada, że ma czas wieczny. I nie wydarzenia ją tworzą, nie intensywność czy gra uczuć, ale szum. Niekończący się komunikat o samym sobie. O tym, że jest, że chce zagarnąć wszystko. Bo prawdziwie próbująca istnieć nieskończoność będzie krok po kroku zagarniała wszystko, będzie wypełniała każde miejsce, każdy fragment czasu i wszystkiego. Będzie totalna. Gdybym tak pisał w nieskończoność, opisałbym wszystko, krok po kroku, niespiesznie, nawracając i kręcąc piruety. Nuda totalna. Bo wszystkie wydarzenia, rzeczy stałe i ciekawe pływałyby w tym, zupełnie pozatapiane. I nie byłoby już nic, co by nie było tym tekstem. Tekst totalny. Tekst – bóg. Z czasem przestałby cokolwiek znaczyć. Im bardziej nieskończony, tym mniej znaczący. Przestałby ważyć cokolwiek. Przestałby być czymś. Nie miałby już słów, bo po co. Przestałby być tekstem. Sam by się unicestwił. I to jest to, co w takim razie jest na krańcach wszechświata.

Najdziwniej jest kończyć, kiedy się nie wie, co się napisało, bo się to napisało samo i nie czytało się w trakcie. Kiedy się jeszcze w ogóle nie ogarnia, do czego te tłukące w klawisze palce mnie doprowadziły. Kiedy jest świeży niepokój, że to nic nie znaczy. Kiedy jest nadzieja, że to coś znaczy. Że się w coś układa.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).