7-8/2021
Dorota Kozińska

Na jagody!

 

Zawsze uwielbiałam podróżować. W minionej dekadzie, kiedy podjęłam decyzję, że zostanę pierwszym zawodowym freelancerem wśród polskich krytyków operowych, zdarzało mi się w miesiąc objechać pół Europy i zrecenzować blisko tuzin spektakli w kraju i za granicą. Przedtem co najmniej dwa razy w roku wybierałam się na dłuższą wyprawę poza kontynent: najchętniej w góry wysokie. Chyba nigdzie nie odebrałam tak prostej, a zarazem obrazowej lekcji, czym jest słynne okno pogodowe, jak na lotnisku w Lukli, skąd rozpoczyna się większość treków w rejon Mount Everestu. Lotnisko cieszy się w pełni zasłużoną sławą najniebezpieczniejszego na świecie. Położone na wysokości prawie trzech tysięcy metrów, ma tylko jeden, niespełna półkilometrowy pas startowy, z jednej strony ograniczony ścianą skalną, z drugiej zakończony przepaścią. Nie obowiązuje tam żaden rozkład lotów. Obsługa naziemna wyczekuje okna pogodowego, w stosownej chwili daje znać pilotom i wtedy zaczyna się pandemonium. Obładowani pasażerowie galopem wskakują na pokład twin otterów, turboletów i dornierów, które startują dosłownie jeden za drugim, siedząc poprzednikom na ogonach jak w filmach wojennych. Podobnie jest z przylotami. Kto nie zdąży, ten spada lub roztrzaskuje się o skały, co zdarza się w Lukli dość regularnie, po raz ostatni niecały rok przed pandemią.

Nie jeżdżę już w Himalaje, za to od jakiegoś czasu biorę przykład z nepalskich kontrolerów lotów i wypatruję okien covidowych. A te, jak na złość, wypadają przeważnie poza sezonem. Przynajmniej w Polsce, która nigdy nie dorobiła się porządnego letniego festiwalu operowego. Na sezon w ojczyźnie też nie ma specjalnie co liczyć: nowych produkcji w planach co kot napłakał („no bo, panie, kowid”), za to w większości repertuarów królują wielkoobsadowe pewniaki, dające nadzieję zapełnienia widowni do ostatniego miejsca („no bo, panie, ten kowid to ściema”). Wielbicielom operowych rarytasów nie pozostaje nic innego, jak wysupłać pandemiczne oszczędności i ruszyć w świat, nim kolejne okienko się zamknie.

„Dalej, dzieci! Idźmy w knieje! Żeby tylko, chowaj Boże, nie napotkać gdzie ślimaka” – że zacytuję Konopnicką. Piszę ten felieton w przededniu pierwszej wyprawy od miesięcy i zachodzę w głowę, na jakim ślimaku pośliznę się w Wiedniu. Na spektakl w Kammeroper muszę się stawić z własnoręcznie wydrukowanym biletem, wypełnionym formularzem kontaktowym, w maseczce medycznej FFP2, z dowodem szczepienia lub ujemnym wynikiem testu wykonanego w autoryzowanym punkcie pobrań, ewentualnie z zaświadczeniem lekarskim, że przebyłam COVID-19 nie wcześniej niż pół roku temu. Owszem, sprawdzają, zdarza im się też kwestionować polskie dokumenty, znajomi doświadczyli na własnej skórze.

Zdaję sobie sprawę, że wielu rodaków z wyżej wymienionych względów daruje sobie letnie operowe podróże – mniejsza o powody ich decyzji. Część zadowoli się skromną, bo skromną, ale wygodną ofertą polskich instytucji kulturalnych, gdzie lekceważenie i tak łagodnych obostrzeń nosi znamiona słusznego protestu obywatelskiego. Inni zasiądą w domu przed ekranem albo zaopatrzą się w bilety z wielomiesięcznym wyprzedzeniem – w niegasnącej nadziei, że wkrótce to wreszcie się skończy.

Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wracali do wspomnień lub snuli marzenia zapatrzeni i zasłuchani w Mozartowskiego Don Giovanniego: arcydzieło, które ma w sobie tak nieprawdopodobną siłę, że można do niego wracać w nieskończoność. Przed pochopną oceną tej opery w kategoriach błahej opowiastki o ukaranym rozpustniku przestrzega ciężar gatunkowy samej muzyki. To, czego „nie ma” w libretcie Lorenza Da Ponte, obleka się w ciało już w dramatycznej uwerturze, potem w duecie Donny Anny i Don Ottavia: „Che giuramento, o Dei!”, w pełnym rozterki wyznaniu Donny Elwiry: „In quali eccessi”, wreszcie w mrożącym krew w żyłach: „Che gelo è questo mai?”, kiedy tracący grunt pod nogami libertyn przyjmuje zaproszenie Komandora. To Don Giovanni z epoki, w której obraz człowieka stworzonego na Boże podobieństwo zaczął konkurować z oświeceniową wizją ludzkiej machiny biologicznej, bytu łączącego cechy zwierzęce z doskonałością istot nie z tego świata, zawieszonego między niebem a piekłem, wiecznym potępieniem a najwyższym zbawieniem. Mozartowski bluźnierca trafi do otchłani, ale piekło wypluje go z powrotem – przerażone potęgą jego wewnętrznej wolności, której nie sprostał sam Szatan.

Z oceanu inscenizacyjnych możliwości zaproponuję Państwu trzy. Ci, którym teatr nie wystarcza, mogą spędzić wieczór z Don Giovannim Josepha Loseya – pierwszą prawdziwie „autonomiczną” adaptacją filmową dzieła operowego, nakręconą ponad czterdzieści lat temu, a mimo to pod wieloma względami niedoścignioną, i – last but not least – w doskonałej obsadzie. Tym, którzy tęsknią za atmosferą dawnego teatru, polecam streaming na platformie OperaVision: nową produkcję Alexandra Mørka-Eidema, zarejestrowaną w kwietniu na scenie Stavovskégo divadla w Pradze, gdzie w 1787 roku odbyła się prapremiera Don Giovanniego. Inscenizacja jest dość tradycyjna, ale jedno szwedzki reżyser wziął sobie do serca: że Luigi Bassi, pierwszy wykonawca partii tytułowej, był nie tylko znakomitym śpiewakiem, ale i wyśmienitym aktorem. Pod tym względem Mørk-Eidem dał młodym wokalistom ogromne pole do popisu.

Stęsknionych za żywą operą namawiam na grudniową wycieczkę do wiedeńskiej Staatsoper, gdzie Barrie Kosky rozpocznie swój cykl produkcji mozartowskich właśnie Don Giovannim. Może do tego czasu zaraza odpuści. A może nauczymy się wreszcie żyć z pandemią, nie zaś bezmyślnie ją lekceważyć.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.