Pogoń za króliczkiem
Życie daje nam wspaniałe lekcje, a my je tak pięknie odrabiamy! W ostatnich odcinkach studiowaliśmy wnikliwie zagadnienie permanentnego kryzysu, jakim jest nasza niewyczerpalna w swym wyczerpywaniu się i nieskończona w swoim kończeniu się nowoczesność.
Nazwaliśmy sobie ten stan permanentnego rozkładu rzeczy nierozkładalnych (jakby były – ha, ha! – z plastiku) „naturalnym stanem kapitalizmu”. A ile śmiechu przy tym było! Kiedyśmy roztrząsali dylematy rodzące się pod niebem prekariatu („smażyć frytki” – ha, ha! – „czy pisać doktorat”) i wbijali ćwieki idiotom z SUV-ów – bogatym (a jakże!) z krzywdy bliźniego swego! No nic, ekonomię i socjologię zdaliśmy na mocną piątkę, przejdźmy zatem do którejś z „prawdziwych” nauk – proponuję biologię.
Kim jest człowiek? Proste jak drut: drapieżnikiem. Czym różni się od innych drapieżników – lwa, lisa oraz rekina? Polowaniem nie tylko z głodu, ale również dla zysku… Stop! Wróć do dyskursu przyrodniczego, bo zaraz znów wylądujesz w naukach społecznych vel nieweryfikowalnych… Czym zatem różni się człowiek od innych drapieżników?
Posiada większą, lepiej rozbudowaną korę mózgową, co pozwala mu szybciej analizować bodźce i podejmować bardzo skomplikowane decyzje. Na przykład takie, by zabić nie z głodu, ale… dla zysku. (Poddaję się…) Więcej nawet: by ową „nadmiarową” zdobycz pożreć wyłącznie po to tylko, by osiągnąć fizyczną przewagę nad osobnikami swojego gatunku, albo by uzyskaną nadwyżkę odłożyć na później, kumulować ją, czyli uczynić zeń swój… „kapitał”, a zatem coś, co można wymienić na inne dobra, pomnożyć, zainwestować na poczet rozmaitych przyszłościowych „korzyści”. Krótko mówiąc, z nadwyżki, której człowiek nie zdoła przejeść, zwykł był wznosić cywilizacje.
Z punktu widzenia nauk przyrodniczych jesteśmy po prostu drapieżnikami: pożywiamy się ciałami innych zwierząt i – w odróżnieniu od pasożytów – doprowadzamy je przy tym do śmierci. Od tyranozaura oraz rekina ludojada różnimy się zatem tym, że polujemy także wtedy, gdy nie czujemy głodu, nie wszystkie więc nasze ofiary konsumując na miejscu. Ach, i jeszcze czymś się różnimy – otóż bierzemy jeńców. Lubimy zniewalać – czynić niewolnikami nawet osobniki własnego gatunku. Natura by tego nie wymyśliła. Stało się to w momencie, który zapamiętaliśmy jako „grzech pierworodny” – pierwsze wykroczenie istoty ludzkiej poza porządek natury. Wykroczenie, które uruchomiło kolejne ekscesy – coraz bardziej nieprawdopodobne i nienaturalne. Nie byłyby one możliwe, gdyby nie ten silnie pofałdowany mózg.
Nawiasem mówiąc, za tę wzrastającą z pokolenia na pokolenie „przewagę” człowieka nad resztą istnienia przyszło nam słono zapłacić. Otóż, proporcjonalnie do zdobywanych doświadczeń i umiejętności, w naszej korze rozwijała się nasza świadomość, a co gorsza – także i samoświadomość. Wiemy, że nic nie wiemy? Niekoniecznie. Wiemy, że jesteśmy bestiami.
Lew tego nie wie, nie męczą go zatem wyrzuty sumienia i nie dręczy palące od środka poczucie winy. Wstydu też raczej nie zna. Nie szuka więc dla siebie alibi, nie kombinuje z samousprawiedliwieniem, nie składa ofiar przebłagalnych za własne czyny… Pozostaje amoralny. Poza dobrem i złem. Moralność bowiem – kolejny nasz bardzo wątpliwy „zysk” – to rewers niekonieczności polowania codziennie. To symboliczna „zapłata” za zdobycze cywilizacyjne: starożytne miasta z kanalizacją i późnonowoczesne metropolie ze światłowodami. Gdyby koń był świadom własnej siły, w życiu nie pozwoliłby wsiąść na swój grzbiet człowiekowi. Ale koń nie posiada świadomości… Gdyby z kolei człowiek nie wiedział, że jest bestią, której dobrostan zależy od zniewalania i zabijania innych, nie musiałby bez końca abstrahować od swej arycdrapieżnej natury.
Człowiek nie może uciec od prawdy o samym sobie. Owszem, wypiera ją z własnej świadomości, ale ona i tak odkłada się w jego podświadomości: stamtąd („skądinąd”) nęka go, niepokoi. Dlatego właśnie panowie i panie na „p” – politycy/polityczki, prawodawcy/prawodawczynie, profeci/profetki, poeci/poetki i psychologowie/psycholożki – od wieków tworzą narracje/systemy/metody, dzięki którym człowiek mógłby uporać się, na symbolicznym choćby poziomie, ze swoją upadłą w samoświadomość bycia drapieżną bestią kondycją.
Ceną, jaką płacimy za cywilizację i kulturę, bez których już zresztą nie poradzilibyśmy sobie na tym świecie, jest bezustannie dające nam się we znaki poczucie winy, wstydu, strachu i gniewu. To nie jedyna zła wiadomość: im bowiem lepiej rozumiemy naszą drapieżną naturę i drapieżność systemów polityczno-ekonomiczno-społecznych, które tworzymy, tym silniejsze są nasze reakcje na ten stan rzeczy: nerwice, frustracje, lęki oraz kompulsje. Jesteśmy zbyt drapieżni, by poprzestać na tym, co niezbędne – sięgamy zatem po więcej, mamiąc się mniej lub bardziej bezczelnymi usprawiedliwieniami. Zagadujemy własne poczucie winy, usypiamy je, a gdy dojdziemy w tym procederze do ściany – żmudnie dokopujemy się, za ciężkie zresztą pieniądze, do tego, co przedtem sami w sobie pogrzebaliśmy. Miotamy się od ściany do ściany – syci i w cieple, ale miotamy się. Konstruujemy sensy, które przykryją nasze grzeszne jestestwo. „Grzeszne”, bo w przeciwieństwie do zwierząt bezpowrotnie upadłe w niemilknące poczucie winy, w lęki egzystencjalne, w uzależnienia od zysków, które sami zresztą wytworzyliśmy, w głębokie zależności względem języków „korzyści”, dzięki którym z uporem godnym lepszej sprawy bezustannie (i jakże bezskutecznie) sublimujemy i sublimujemy – bez umiaru, bez celu, bez końca…
Nasze upadłe życia znaczą rozmaite zaburzenia oraz kompleksy, kompulsje, ataki paniki, czyli stany nienaturalnej złożoności, nienaturalnej drapieżności i nienaturalnego lęku, których nie wymyśliłaby sama natura. Konstruujemy zatem idee, pojęcia, gesty, rytuały i sensy, które mają nas zbawić, czyli wydobyć z tej „grzesznej” i niemoralnej kondycji, a które co rusz okazują się niemożliwe do utrzymania i obronienia, dlatego chwilę później namiętnie je dekonstruujemy… Od ściany do ściany. Niespokojni i nienasyceni – czego byśmy nie zdobyli…
A tymczasem rewersem każdej niekoniecznej w porządku naturalnym „korzyści” jest zawsze to samo: PANIKA. Podświadoma „bojaźń” i całkiem świadome „drżenie”, że prędzej czy później przyjdzie nam za tę arcydrapieżność zapłacić. Jeśli nie samej naturze, to komuś, kto ją stworzył. Na tej panice zasadzają się „moralność” oraz „kultura” – to nasze „życie duchowe”.
Zapomniałam o pysze ludzkiej! A przecież to pycha sprawia, że bezustanna sublimacja, którą próbujemy choćby doskoczyć do wolnych od lęku przed Sądem Ostatecznym zwierząt, nam samym wydaje się szybowaniem ponad istnieniem. Jakie to żałosne! Ten byt upadły w język „korzyści”, w którym roi o własnej wyjątkowości, a jednocześnie na myśl o kolejnym dniu nad arkuszami Excela w klimatyzowanym biurowcu umiera wprost z paniki.
Reguła zdaje się prosta: im większe zyski, tym silniejsze histerie i lęki. Czym jest zatem dobrostan człowieka? „Żeby dojść spokojnie do końca, dożyć bez paniki”[1] – tym właśnie, zdaniem Rafała Wojasińskiego. A kim jest Rafał Wojasiński, żeby nam mówić takie rzeczy? Pisarzem, który rozumie życie, dlatego też nie bardzo rozumie bliźnich. Albo inaczej, „prawdę” bycia rozpoznaje w krzyku, „jęczeniu i mramraniu”, które są „sednem sedna”[2], natomiast w słowach słyszy li tylko ten ludzki konstrukt, którym pragnie być „życie” zbudowane li tylko z idei, pojęć, gestów, rytuałów i sensów. To „życie”, czyli miotanie się w lęku. Od ściany do ściany. Od momentalnych zwycięstw, po codzienne klęski:
Wiesz, dlaczego ciągle mówię, Olando? Dlatego, że wszystkiego się boję. Jestem tchórzem i dlatego jestem. Słowa to jedyna racja takich ludzi jak ja. I nie chodzi o słowa. Chodzi o strach, który jest w każdym. Strach, z którego są wojny, zwycięstwa, świętości, wielkości i małości. Życie jest ze strachu[3].
Tak. Życie arcydrapieżnika, jakim jest człowiek, całe jest z tego jednego afektu: ze strachu. Wojasiński nie wypiera tej prawdy, ale też się za nią nie wstydzi. Akceptuje swojego bohatera takim, jaki jest: jedzącego kotlet, a nawet dwa. „Oto zwycięstwo człowieka nad nicością. Drugi kotlet!”[4] Ze zrozumieniem przyjmuje jego prostą mowę, bo biegnie ona w jedynym słusznym kierunku: z serca do serca. Dlatego też w jego międzygatunkowym zbiorku mów prostych – zatytułowanym Olanda – pewien fragment został zapisany w poetyce miniatury dramatycznej, ale innej niż wszystkie, jakie dotąd czytałam. Postaciami działającymi bowiem w tej miniaturze poprzez słowa są: WŁADEK i JA, OLANDO. „Ja” istniejące zatem („mówiące”) nieodmiennie dla niej:
Władek:
Ile razy przechodzę koło domu Świerszczyka, to zawsze to samo.
Ja, Olando:
Ja też to mam. Każdy to ma.
Władek:
Ale ja mam cały czas. Śni mi się co noc teraz.
Ja, Olando:
Za często przechodzisz koło jego domu[5].
Bohater Olandy istnieje w sposób zasadny, bo dla Olandy. Innych „spraw” nie chce już mieć na tym świecie, rozumie bowiem, że wszelkie ludzkie „interesy” nie są sprawiedliwe:
Gdyby była sprawiedliwość, ludzkość nie miałaby szans na przetrwanie. Nie byłoby wyzysku, manipulacji, dominowania, panowania. Czyli nie byłoby pracy, zarabiania, rywalizacji między ludźmi. Nie byłoby niewolniczej pracy i piramid w Egipcie. Brak sprawiedliwości rodzi energię, z której powstają religie, idee, systemy i opieka społeczna. Brak sprawiedliwości to my. O Jezu! Jakie to wspaniałe. Głupie, ale wspaniałe[6].
„Głupie”, bo nie tak wykoncypowane jak kłamstwa, na skrzydłach których człowiek od zawsze próbuje wzlecieć ponad swoją upadłą naturę. Mówiący do Olandy to były pracownik fizyczny, aktualnie zniechęcony do wszelkiego trudu, ale trwale zachwycony Olandą i życiem. Nie – sensem życia, lecz właśnie życiem bez sensu. „Optymizm to jest miłość do braku sensu” – powiada. Sens i nonsens to awers i rewers tej samej monety, wokół której toczą się dzieje ludzkości. Bohaterowie Wojasińskiego próbują przekroczyć w sobie kondycję arcydrapieżnika, dlatego nie gonią za sensem, ale właśnie za „brakiem sensu” – za naturalną naiwnością, jaką żyją zwierzęta. Wszystkie, prócz człowieka, który upadł po drodze w języki „korzyści”.
O tym, jak drapieżne i śmiercionośne są te języki, opowiada prezentowany obok prapremierowo drobiazg dramatyczny Króliczek Rafała Wojasińskiego. Zarysowana w nim sytuacja jest, mówiąc krótko, klasyczna. Oto bowiem tytułowy bohater uznał siebie za źródło prawa oraz sprawiedliwości. Co z tego wyszło? Dokładnie to, co zawsze. Żywot arcydrapieżników jest arcyprzewidywalny.
[1] R. Wojasiński, Olanda, Warszawa 2018, s. 22.
[2] Tamże, s. 73: „Jęczenie i mramranie zbliża nas do nas samych. Jęczenie i mramranie mówi nam: »Oto jestem«”. Nawiasem mówiąc, krzyk jest naturalny, a szeptu się trzeba nauczyć, co uświadomił mi Kacper Pobłocki (zob. K. Pobłocki, Chamstwo, Wołowiec 2021, s. 176).
[3] Tamże, s. 57.
[4] Tamże, s. 73.
[5] Tamże, s. 19–20.
[6] Tamże, s. 59.