7-8/2021
Magdalena Drab

Narkotykowo

 

Jestem na głodzie. Dokucza mi on niemiłosiernie. Życie wydaje się monotonne, pozbawione bodźców. Czasem próbuję coś pokątnie skubnąć, gdy wiem, że mam chwilę wolnego albo będę mogła wymówić się gorszym samopoczuciem, ale zwykle trafiam na niepełnowartościowy towar i w żaden sposób nie mogę się nasycić. Nie mam szczęścia ostatnio. Znajomi polecają to i owo, ale w natłoku codziennych spraw trudno zaryzykować dłuższy ciąg, nie będąc pewnym jakości towaru. Nie mogę pozwolić sobie na to, by zaszyć się w pokoju na kilka dni i zaniedbać obowiązki. Co wtedy ze stertą naczyń w zlewie, która z trudem utrzymuje pion? Co z tymi wszystkimi zadaniami do wykonania na wczoraj, które w nocnych koszmarach antropomorfizują i mówią do mnie: ty nieodpowiedzialna osobo. Cug grozi tym, że będę chodzić do pracy z podkrążonymi, przekrwionymi oczami, zasypiać na ramionach współpasażerów tramwaju albo z głową opartą o słup ogłoszeniowy, zaniedbywać dzieci, kwiaty doniczkowe, zwierzęta domowe. Jednym słowem – wypiszę się z życia. A przecież to niegodne. Ktoś może zginąć.

Szukałam ostatnio pojedynczych okazji. Ryzykowałam krótkie ciągi, ale nie udało mi się zasmakować w niczym zajmującym. W związku z tym niewiele miałam do powiedzenia podczas modnych spotkań z modnymi ludźmi. Nie sądzę, że moja pozycja społeczna ucierpiała na tym strasznie. W towarzystwie chodzi przede wszystkim o to, by brać, nie o to, by smakowało i wzbudzało niesamowite doznania. Malkontenctwo to sprawdzona poza na salonach. Można rzucić sentymentalną uwagę, że kiedyś-to-były-seriale-nie-to-co-teraz i okrasić ją kilkoma tytułami. Prawda jest jednak taka, że zazdroszczę wszystkim binge-watcherom. Tym skrajnie wycieńczonym, którzy nie potrafią wyczołgać się z pokoju, przyssani do ekranów, tym, co zastygli w fotelach teatralnych albo łapczywie mielą w zębach karty fantastycznej powieści. Zazdroszczę im, że znowu zapomnieli zjeść i umyć zęby, że siedzą z kołataniem serca i przepełnionym pęcherzem do szóstej nad ranem, czekając na przewrotną puentę, a wszystko wokół nich więdnie i obrasta pleśnią. Och, gdyby i mnie trafił się taki narkotyk.

Ale ilekroć sięgnę po jakiś towar, natykam się na ersatz. Żadnych wypieków na twarzy, żadnych poruszeń. Co jest ze mną nie tak? Czy jestem aż tak zgorzkniała? Czy naprawdę mam tak wielkiego pecha w doborze repertuaru? A może jestem zbyt niecierpliwa? Może to problem przedawkowania i konieczności zwiększenia dawki doznań?

Wygłodniała chwytam się wszystkiego, co stanowi jakąkolwiek obietnicę przeżycia. Z radością opowiadam o filmach prawie dobrych, o książkach z ciekawą pierwszą połową. W teatrze zaczęłam przesadnie doceniać walory estetyczne albo tak zwaną rozkosz intelektualną, choć już samo stwierdzenie „rozkosz intelektualna” to jakby oksymoron. To jak powiedzieć: zatraciłam się w Kancie. Łkałam na Pismach wczesnych Spinozy, nie mogłam się otrząsnąć. Wsiąkłam w Schopenhauera. Zapomniałam o oddychaniu. Potrzebowałam resuscytacji. Tak się nie dzieje. Tęsknię za prostym dramatem, ale teatr utonął w domieszkach. Zatraciliśmy się w epizodach, dygresjach, obraziliśmy się na fabułę i bohatera, staliśmy się kochliwi, a ponadto tryskamy ideologią. Tym sposobem ciągle trafiam do teatru na jakiś przeklęty esej. Nie mogę się przywiązać, utożsamić, a tak bym chciała.

Próbowałam jakiegoś popularnego serialu. Miał być wstrząs, bo narkotyki, alkohol, seks, ale wszystko zostało podane w tak przyjemnej i relaksacyjnej formie, że miałam wrażenie, jakbym oglądała film instruktażowy na lekcji wychowawczej. Dowiedziałam się, że od picia można przegapić turniej szachowy i dorobić się okruchów na dywanie. Inny film o głębokiej patologii, który również okazał się familijny, próbował przemówić do mojej wyobraźni bardzo estetyczną sceną podcięcia żył. Krwi było tak niewiele, że zakończyłam oglądanie z przekonaniem, że jest to najbardziej nieinwazyjna metoda samobójcza i powinnam jej natychmiast spróbować, zważywszy na mój problem niezaspokojonego głodu emocjonalnego.

Dziadek Arystoteles potrafił docenić uzdrawiające działanie sztuki. Wiedział, że bez wstrząsu człowiek chodzi nerwowy, ręce mu się trzęsą i że tylko dobra tragedia „przez obudzenie litości i trwogi dokonywająca ukojenia i zrównoważenia uczuć” może temu zaradzić. Tak bardzo chciałabym zażyć trochę słynnego katharsis. Litości i trwogi. Cierpienia i buntu. Kochać, nienawidzić, dać się porwać historii, wpaść w uzależniające sidła fabuły i emocjonalne spazmy. Choćby potem miał rozłożyć mnie binge-watching blues. Choćbym miała w poczuciu osierocenia tkwić w kąciku przez tydzień, tęskniąc za bohaterem.

Z zazdrością patrzę na panią w tramwaju, która od rana najwyraźniej łoi plotki. Siorbie zapamiętale zdania z brukowca i szepcze: „Ach, ta Ewa, jak on mógł jej to zrobić”. Roni łzy i rozciera na tanim papierze gazety: „Jak tak sobie popłaczę, to czuję, że żyję” – tłumaczy nieco zawstydzona. Moja tramwajowa filozofko, mam ochotę zamknąć oczy i zasnąć na twoim szczęśliwym ramieniu.

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.