Wolny Chór
Chcemy teatru politycznego? Marzymy w Polsce o teatrze politycznym z prawdziwego zdarzenia?
Trzydziesty lipca, Lublin, plac Litewski. Nazwa tego miejsca (no, odbębnijmy to wprowadzenie w tonie miejskiego bedekera) nie jest przypadkowa. Ponoć to tutaj obozowała szlachta litewska podczas obrad sejmu walnego w roku 1569, który to sejm, wiadomo, wiadomo, zakończył się unią lubelską i powstaniem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tyle, jeśli chodzi o mitologię, bo plac miejski z prawdziwego zdarzenia powstał nie w czasach jagiellońskich, a w latach dwudziestych XIX wieku – jako plac Musztry dla wojsk generała Zajączka, kiedy to nasze imperialne narracje dawno przeniosły się w sferę snów i marzeń. Stoi tu co prawda pomnik Unii Lubelskiej, ale i on pochodzi z tego samego czasu, z Królestwa Polskiego, i jest świadectwem dziewiętnastowiecznej wyobraźni historycznej. Smukły metalowy obelisk, umieszczony w roku 1825 na miejscu dawnego pomnika z inicjatywy Stanisława Staszica, na nim dwa symboliczne przedstawienia, Korona i Litwa, jako kobiety w antycznych szatach, podają sobie dłonie ponad tarczami herbowymi. Bardzo jest to urocze i ezoteryczne, bo ten wielki mit wspólnoty politycznej Litwy i Korony, ten z książek Jasienicy i Snydera, nie wiadomo kiedy nas opuścił, odkleił się od naszej polskiej wyobraźni, poszybował w przestworza, i nie jest już tematem, o którym się rozmawia. A pomnik, no cóż, w dzisiejszym Lublinie niebezpiecznie kojarzy mi się z Monolitem z 2001: Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka.
Świeżo i po europejsku odnowiony plac Litewski w roku 2021 to po prostu największa otwarta przestrzeń w śródmieściu naszej quasi-metropolii. Choć służy do celebracji rozmaitych rocznic i świąt, religijnych i państwowych, to najbardziej przydaje się Lublinowi do wpadania na siebie i gnuśnego przesiadywania, szczególnie dziś, w taki sobie leniwy piątkowy wieczór. Ludzie, wielu ludzi. Przewalają się swobodnie i chaotycznie we wszystkich kierunkach. Powoli rozpędza się weekendowa maszyna, bo w takiej chwili, jeśli już zachodzą celebracje, to tylko mieszczańskich relaksacji. Na przykład spacer, lody (koniecznie słony karmel od Bosko), kolacja w którejś z knajpek na Krakowskim Przedmieściu, a potem idziemy popatrzeć na widowisko światło-dźwięk, bo projekcje tak pięknie załamują się na gejzerach nowych wspaniałych fontann, przy dudniących dźwiękach z głośnika. Kiedy już się ściemni po dwudziestej pierwszej, dziś na wodzie będzie wyświetlany film na stulecie lubelskiego lotnictwa…
Ale przedtem, ni z tego, ni z owego, na tle pomnika swój koncert zaczyna białoruski Wolny Chór (Volny Chor, Вольны хор). Dwudziestu paru wykonawców. Wszyscy, poza dyrygentką, są zamaskowani, oczy i nos pod błyszczącymi czerwonymi maseczkami, takimi jakby nieco z karnawału. Od stóp do głów spowici w biel, z czerwonym akcentem pośrodku. Płynie patriotyczny i wolnościowy repertuar na głosy odśpiewany w białoruskiej mowie. Nieoficjalne hymny Białorusi: Boże Wszechmogący, Pogoń, Marsz wojskowy, Mury Kaczmarskiego w tłumaczeniu Andreja Chadanowicza, aktualne pieśni oporu pisane przez Uładimira Niaklajewa, śpiewane podczas protestów, pieśni do słów Janki Kupały, no i repertuar ludowy, narodnyje pieśni, na cześć urody krajobrazu i gorących uczuć do ziemi ojczystej. Pomiędzy śpiewem – krótkie, dobitne, porażające informacje o aktualnym stanie walk Łukaszenki ze swoim narodem. Konkretne historie, aresztowania w najbliższym otoczeniu członków chóru, także w środowisku muzyki klasycznej, morderstwa polityczne, konspiracja, emigracja. „Maski na naszych twarzach to nie jest kostium sceniczny, gwarantują nam bezpieczeństwo”. „W Białorusi patriotyczne pieśni uznano za ekstremistyczne, a działalność chóru została zakazana”.
Przedziwne widowisko. Medium białoruskiej protestacji to pieśń chóralna, z podprogowo odbieranymi, cerkiewnymi zestrojeniami, z ludowymi stylizacjami. Tak bardzo ostentacyjnie niedzisiejsza, jak tylko można sobie wyobrazić. O wielkiej, naiwnej urodzie. Bardzo na serio, z patosem, a co więcej – z mandatem do uprawiania patosu, do śpiewania Murów Kaczmarskiego, bo to patos poświadczony przemocą polityczną. Na białoruskich demonstracjach się śpiewa tak, jak to się jeszcze potrafi śpiewać na wschodzie, a śpiew ten, w wersji profesjonalnej, ukoncertowiony i performowany – wyemigrował za granicę, do Niemiec, do Polski. I tak płyną te słodkie i melancholijne pieśni na placu Litewskim, o utopii, o wspólnocie, o sprawiedliwości, z romantycznym jeszcze rodowodem, i staje się tak, jak gdyby dawno już zapomniane, ponoć skompromitowane i przeklęte idee nagle zmartwychwstały, wcieliły się w wykonawców i po białorusku zaczęły dopominać się o wysłuchanie. Zabrzmiały w jednym z symbolicznych miejsc samostanowienia Europy Wschodniej, tu, gdzie z historycznej Litwy swój kod kulturowy i polityczny czerpią dzisiejsze Białoruś, Litwa i Ukraina. Wolny Chór zaktualizował głębokie znaczenie tego miejsca, na chwilę pozwolił uwierzyć, że mity mają jeszcze znaczenie.