10/2021
Antonina Grzegorzewska

Otello. Only for man

 

W lipcu, po próbie generalnej Elektry Richarda Straussa w Salzburgu (Warlikowski), byłam świadkiem takiego oto zdarzenia. Znajoma, aby skorzystać z łazienki, pożyczyła od kolegi, jednego z twórców spektaklu, identyfikator ze zdjęciem, co umożliwiało jej ponowne wejście na teren opery. Po długich poszukiwaniach zlokalizowała jedynie męską toaletę, do której, nieco niepewnie, weszła. Tuż po przekroczeniu progu zderzyła się z czarnoskórym mężczyzną, który tonem przygany poinformował ją: „Only for men”. Znajoma zareagowała z refleksem. Podniosła identyfikator i oświadczyła: „I’m a man”.

Don Shirley, czarnoskóry pianista klasyczny, który w czasach segregacji rasowej w Stanach nawet w przerwach recitali nie mógł skorzystać z toalety dla białych (poświęcono mu film Green Book), odzyskał głos w toalecie w Salzburgu.

Na wystawie malarstwa Anny Bilińskiej, zorganizowanej przez Muzeum Narodowe w Warszawie, w osłupieniu przeczytałam pod jednym z obrazów z 1884 roku: „Studium kobiety, tytuł historyczny Murzynka”. Dalej następuje wyjaśnienie: „Sama artystka również tak [Murzynka] go tytułowała w notatniku. Zdajemy sobie sprawę, że współcześnie może on budzić liczne zastrzeżenia i wątpliwości, jednak zachowujemy ten tytuł jako historyczny”. Wątpliwości już nawet nie „pewne” czy „jakieś”, ale „liczne”. Nie przypominam sobie tak daleko posuniętej poprawności politycznej w albumach Gérôme’a czy Alma-Tademy, mimo że ikoniczne portrety czarnoskórych pędzla tego pierwszego znajdują się w Metropolitan w Nowym Jorku, gdzie akurat polityczna poprawność ma uzasadnienie.

Jest oczywiste, że obraz Bilińskiej nie jest studium kobiety, a właśnie „studium wyobrażenia” innej rasy, przedstawionej w stereotypowym egzotycznym ujęciu, stosowanym do upadłego przez pompierów, tak w kameralnych, jak w wielofiguralnych kompozycjach. Czarnoskórzy arystokraci, potomkowie biblijnego Kacpra, malowani w barwnych turbanach i eklektycznie podobieranej biżuterii, przywoływani byli jako echo dalekich krajów, marzenie orientalnego, nieskończonego bogactwa, symbol niepoznanego i fascynującego. Ten sam wyobrażony obraz mieszkańca Afryki eksploatowany był w weneckiej biżuterii czy w projektach świeczników, w których również nie studiowano męskich głów, a traktowano ciemną rasę jako atrakcyjne dekorum europejskich salonów. Tahitańskie fascynacje późniejszego nieco Gauguina były za to rzeczywiście poparte dogłębnym (w sensie dosłownym) studium, uprawiał on w gruncie rzeczy artystyczną, egzotyczną seksturystykę. Jest, zdaje się, kwestią czasu, żeby pod jego obrazami fundowano moralizatorskie epistoły pisane w dydaktycznym tonie i rewidujące pojęcie „studium” jako dwuznaczne w kontekście relacji malarza z, nieletnimi często, modelkami.

A więc Murzynka to tytuł historyczny, a Bilińska, wyemancypowana bohaterka kobieca w ciężkich dla malarek czasach, w dobie triumfu emancypacji zostaje poddana korektom, jakby nie obejmowały jej autorskie prawa. Co więc z Murzynami Geneta? Co z Walką czarnucha z psami Koltèsa? Czy nie byłoby wskazane uznać te tytuły za historyczne?

W Muzeum POLIN, na wystawie Sasnala, tytuły są prowokacyjne. Artysta jest w nich ostentacyjny, jego strategia to dyskusja z dyskusjami, broniąca się bezsprzecznym talentem malarskim. Murzynek Bambo z 2014 to obraz echo ilustracji z książki Tuwima; każdy ją zna z czasów, gdy w cukierniach bezpardonowo sprzedawano murzynka, a prawo Kalego z W pustyni i w puszczy było w towarzyskich rozmowach cytowane bez zażenowania. Gdy zwiedzałam wystawę, przewodniczka oprowadzająca grupę tłumaczyła, że dla Sasnala było ciekawe, że Tuwim, polski Żyd, tworzy wierszyk o „innym”.

Murzynek Bambo jest złym snem Michaela Jacksona, który, poza śpiewaniem, na potęgę się wybielał.

Ciekawym wątkiem wystawy Bilińskiej jest eksponowany w jednej z sal wielki tom, w który malarka wklejała gazetowe wycinki recenzji ze swoich wystaw. Księga jest w gruncie rzeczy smutnym przykładem niewolnictwa. Szarogęszenie się recenzentów torujących bądź zamykających artystom dalszą drogę, pożółkłe gazetowe dyrdymały panów w cylindrach nie wniosły niczego do dziejów kultury, a jednak trzymały artystów w wiecznej zależności.

Jednak sama jestem posiadaczką teczki pełnej skrupulatnie zebranych wycinków recenzji z reżyserowanej przeze mnie w 2008 roku Ifigenii. Zastrzegam od razu, nie pisali ich panowie w cylindrach. Teczkę tę skompletował, a następnie przekazał mi Jan Krzysztof Kamiński, Kamień, przyjaciel mojego męża, postać nietuzinkowa, należąca do krakowskiego środowiska skupionego wokół Zbysława Maciejewskiego i Krystiana Lupy, człowiek, który urokiem i osobowością nieustannie podbijał serca. Teczka od Kamienia jest dla mnie pamiątką po nim, a nie po spektaklu.

Gdy mój dziadek, Mieczysław Grzegorzewski, zmarł nagle w drodze do domu, w wewnętrznej kieszonce jego marynarki znaleziono wycięte pliki recenzji z przedstawień mojego, młodego wtedy, ojca.

To artyści, archiwiści i rodziny twórców upamiętniają recenzentów. Nigdy odwrotnie.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.