Musicale kwantowe
Miniatura dramatyczna Mateusza Pakuły z cyklu "Dramat bezinteresowny".
rys. Bogna Podbielska
Bozony
Cząstki elementarne chodzą po scenie i zastanawiają się, jaki jest sens ich istnienia. Elektrony usiłują przekonać protony, iż posiadają wolną wolę. W powietrzu czuje się napięcie, zaraz wystartuje główna atrakcja. Mimo wszystko rozmowy odbywają się w atmosferze przyjaźni i bilokacji. Wszyscy śpiewają pradawną pieśń rdzennych jąder atomowych o polowaniu na bozony. W końcu łańcuchy pękają. Neutrina przenikają przez skały. Jak również przez scenografię, widownię i publiczność. Prowokator krzyczy, burząc czwartą ścianę: „Jak to jest być albo nie być jednocześnie cząstką i falą?!”. Wtem światła gasną. Strzały! Eksplozja! Koniec.
Fabryka memów
Religie chodzą po scenie i zastanawiają się, jaki jest sens ich istnienia. Spektakl trwa w porywach do kilku tysięcy lat. Ale da się wytrzymać, jest dużo śpiewania. Jedna z bohaterek z pomocą piosenki próbuje rozstrzygnąć, czy posiada duszę. Inna myśli na głos o tym, czy jej rzeczywistość nie jest tylko iluzją, albo czy ona sama nie jest po prostu idiotycznym memem. Spogląda przy tym znacząco na swój dom w oddali. Trzecia jest zwyczajnie smutna. W końcu jedna po drugiej, ku uldze widzów, popełniają samobójstwo. Rzucają się z fabrycznych kominów. Plask! Plask! Plask! Oklaski.
Hormony
Hormony chodzą po scenie i robią z widownią, co chcą. Dyrygują nią. Trwa to do jej usranej śmierci. Adrenalina gra na perkusji jak Marilyn Mazur, oksytocyna na gitarze jak Dan Auerbach, serotonina na pianinie jak Tigran Hamasyan, a dopamina na basie jak Les Claypool. All stars. Dream team, w którym ciągle zmienia się skład i frontmeni. Widzowie tańczą, jak im zagrają, pomimo obostrzeń uprawiają ze sobą spontaniczny seks, czasami zakładają rodziny w obrębie swoich miejsc siedzących, rodzą się i umierają. Kłócą się o wartości. „Nasze wartości, nasze wartości!!!” – krzyczą co i rusz. „Ooo, nie zesrajcie się” – mruczy ktoś z garderoby, gasząc już swoją toaletkę.
Komitet do spraw naukowego badania roszczeń paranormalnych
James Randi, superbohater, antymagik, chodzi po scenie i szczy na idiotów. Niszczy ich. Orze. I co tam jeszcze. Wystarczy, że spotka homeopatę (ale homeopata to nie idiota, tylko akurat spryciulek), wystarczy, że spotka antyszczepionkowca, przeciwnika GMO i energii jądrowej, wystarczy, że spotka homofoba, rasistę, seksistę, egzorcystę, oszołoma wierzącego w duchy, wystarczy, że spotka ciepłe kluchy, które twierdzą, że to wszystko nieważne, że ważne, czy człowiek jest dobry. I koniec.
Potrójnie ślepa próba
Na scenie odbywa się próba, jest to próba generalna, ale ślepa jak Woody Allen w filmie „Koniec z Hollywood”. Spada z proscenium i łamie sobie wszystkie zaimprowizowane kończyny. Gdy tak leży wzgardzona na wykładzinie, zdeptana przez zdenerwowaną dyrekcję, uświadamia sobie, że w gruncie rzeczy jest podwójnie, a nawet potrójnie ślepą próbą. A jej królestwo nie jest z tego świata. „Jakie królestwo, z jakiego tego świata, przestań mi z tym Jezusem, jeezuu, noo, dość mam tych framazonów!” Próba nie wytrzymuje, drze się, że to koniec, że wystarczy, że nie ma czego szukać w teatrze, bo tu można tylko w kółko szukać i szukać, i nigdy niczego nie znaleźć, najprostszych nawet, kurwa, rzeczy, a ona chce robić coś wreszcie naprawdę! „Żegnaj teatrze, stary styropianie, rób se co chcesz, ja tam ruszam w świat!” Wybiega na ulicę i bach, zabija ją pędzący na hulajnodze koleś z pyszne.pl.
Kryształy
W krysztale kwarcu lub diamentu jądra atomowe układają się w precyzyjnym powtarzalnym szyku. Ale są bardzo daleko od siebie, wnętrze kryształu jest w rzeczywistości niemal całkowicie pustą przestrzenią, tak, tak, pustą przestrzenią, to właściwie pustka.
Aktor gra jądro atomu. Albo nie, on nim jest! Albo jeszcze lepiej, jest nim jego głowa. I zamieszkuje kryształ. Żeby zachować skalę, jego najbliżsi sąsiedzi w krystalicznym osiedlu atomów będą się znajdować w odległości ponad kilometra od niego. W innym teatrze. Musical na całe miasto, powiat, całe województwo (wykorzystajmy sceny domów kultury!). Aktor stoi i myśli: „Rany, jak tu pusto. Pustka. Nicość. Nic dziwnego wobec tego, że maleńkie cząstki zwane neutrinami, mniejsze nawet od elektronów, przelatują przez Ziemię tak, jakby jej w ogóle nie było!
Ale skoro ciała stałe są w większości pustymi przestrzeniami, dlaczego nie postrzegamy ich jako puste przestrzenie? Lub prawie puste przestrzenie? Dlaczego diament wydaje się twardy? Dlaczego nie wydaje się na przykład pokruszony, albo ażurowy, dziurawy, pełen mrugających ok?”.
To ja może odpowiem śpiewająco! Nasze organy zmysłowe ukształtował darwinowski dobór naturalny. W nieogarnialnej rzece czasu, w czasie życia niezliczonych pokoleń naszych przodków. Ewolucja powinna była ukształtować nasze zmysły tak, żeby dawały prawdziwy obraz otoczenia, rzeczywisty obraz rzeczywistości, ewolucja nie powinna ukrywać przed nami prawdy! Należałoby jednak założyć, że otrzymaliśmy od natury wyposażenie zmysłowe pozwalające na uzyskanie obrazu najbardziej użytecznego. Dzięki któremu łatwiej przetrwać. W pewnym sensie narządy zmysłów pomagają mózgowi skonstruować użyteczny model rzeczywistości, w której się poruszamy. Ten model to coś w rodzaju świata VR, świata, który odzwierciedla nasze prawdziwe otoczenie, uwzględniając nasze potrzeby.
Wyobraźmy sobie tę prawdziwość. Jak wygląda świat naprawdę. Jak by to mogło wyglądać, gdyby nasze zmysły porzuciły użyteczność.
O faaaaak!
Neutrina przenikają przez skały, ale my nie możemy tego robić. Serio, nie możemy przenikać przez skały, ludzie nie mogą tego robić. To znaczy mogą. Możemy próbować, ale gdybyśmy spróbowali, doznalibyśmy obrażeń. Dlatego kiedy mózg tworzy symulację skały, nadaje jej cechę twardości. To tak, jakby narządy zmysłów mówiły nam: „Hej, słuchaj, szczerze to nie możesz przenikać przez obiekty tego typu. To nie woda, to nie dym ani chmura, nie styropian i nie płatki śniegu”.
„A świadomość? Co nam to daje? Co nam daje ten dar od ewolucji? Ta skaza mózgu? Jak to się stało, że pierwiastki po miliardach lat zaczęły rozumieć same siebie?” – aktor drąży, ale tym razem nikt go już nie słyszy.
Biała dziura
Cząsteczkom nie nadano celu. Owszem, pewne specjalne zbiory cząstek mogą myśleć, czuć i zastanawiać się, a w tych subiektywnych światach mogą tworzyć cel i sens. Biała dziura, czyli hipotetyczne przeciwieństwo dziury czarnej, być może mogłaby być naszym Wielkim Wybuchem. Nie da się wpaść do białej dziury, nie da się w niej przepaść. Da się z niej tylko wyskoczyć.
Trenuję się w śmierci, śpiąc bez snów i zapadając się w byciu bez świadomości, tracąc z pola widzenia, słyszenia, czucia siebie i wszystko inne. Kiedy się budzę i z trudem przypominam sobie, gdzie i kim jestem, cieszę się. I myślę sobie: „A więc to tak”.
Syn synestezja
Mój ośmioipółletni syn, Witek, stoi na scenie i próbuje opowiedzieć o swojej synestezji: „Cyfry zawsze mają kolory. Jedynka jest przezroczysta, szklanoszara, dwójka niebieska, trójka nie ma koloru albo jest ciemnozielona, czwórka ma kolor chili nachos, piątka jest czerwona, szóstka żółta, siódemka ciemnozielona jak trójka, ósemka jasnozielona, dziewiątka granatowa, dziesiątka czarno-biała. Cyfry mają też humory. W ogóle wszystko ma humory. Różne przedmioty, po prostu wszystko. Na przykład ten kubek jest trochę jak prezydent”. Monolożek Witka przechodzi w pioseneczkę, zaś pioseneczka przechodzi w potężny taneczny song, następuje zwolnienie blokady, zapłon, modulacja, a wtedy dołącza się chór złożony z najróżniejszych zwierząt: wilków, wielorybów, sów, bąków i pawi.
Syn synkopa
Mój trzyipółletni syn, Władek, biega po scenie do dźwięków „IV” Badbadnotgood. Odbija się od scenicznych desek jak złotowłosa piłeczka, odbija się w lustrach i ludziach jak Loki, brat Thora. I to w zupełności wystarczy.
Córka kwantowa
Moja córka, Ludwika, nie biega po scenie, bo nie istnieje. Nigdy się nie urodziła i nigdy nie została spłodzona. I pewnie nie zostanie i nie urodzi się. Ale mogłaby. Moja żona uważa, że mogłaby, i ja też uważam, że niby tak. No i? Co teraz?