10/2021

Bezinteresowność dramatów romantycznych

Bezinteresowność, choć jest nadzieją kosmopolityczną, w językach narodowych ma swoich ojców i matki. Kto wymyślił ją w szlachetnej polszczyźnie? Nie zgadniecie… Romantycy.

Obrazek ilustrujący tekst Bezinteresowność dramatów romantycznych

rys. Kinga Czaplarska

 

To nie mit, to jest fakt, ale to jeszcze niczego nie wyjaśnia. Bo czym właściwie okazał się ten wynalazek? I komu przyniósł najwięcej pożytku? Bezinteresowność w poezji polskiej to wymyślony przez romantyków dyskurs „daremności” i „ulgi”. To poetyczna rozpiętość, która „pracuje” na płonność własnych postulatów.

W wierszyku Polały się łzy… bohater liryczny Adama Mickiewicza opłakuje wszystko, czym już był, i czym już nigdy nie będzie. W jego słowach żal za niegdysiejszym dostatkiem jest wprost proporcjonalny do charakteryzującej go tu i teraz, gdy stoi nad ciemnym i cichym Lemanem, autoironii. Rozpoznanie własnej kondycji przebiega tak, jak na solennej sesji psychoanalizy, kiedy pacjent z nagła odkrywa, że dotąd karmił się nierealnością. Że zatrzasnął się w idealistycznym obrazie własnego dzieciństwa. Że nie dorósł do bycia podmiotem własnych (i cudzych) dziejów:

 

Polały się łzy me czyste, rzęsiste

Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,

Na moją młodość górną i durną,

Na mój wiek męski, wiek klęski:

Polały się łzy me czyste, rzęsiste…

 

W Adamowych łzach miesza się daremność niewczesnego żalu z niewysłowioną ulgą, bo oto jednak zadział się proces. A nade wszystko pobrzękuje w nich całkiem sporo czułego dystansu do nieudanego projektu, jakim koniec końców okazuje się każda egzystencja. Nawet ta najzmyślniej wykoncypowana. Mówiący rozumie, w co rozwiały się (rozlały) jego projekty. Mierzy się, choć poniewczasie, z realnością tego, co bezforemne, bezdenne, bezwzględne. I czyni to tym razem już bez idealizacji własnego ego. Rezygnuje z obsadzania siebie w nierealistycznych konwencjach. Człowiek niemądry nigdy tej sprawy nie zrozumie. Choćby miał z filozofii doktorat.

Wynalazkiem Adama Mickiewicza jest „bezproduktywność” jego melancholijnego i elegijnego głosu. Wieszcz doskonale rozumie, że jego podstawową energią powinna być poetyka wzniosłości – metafizycznej pewności, etycznej rozstrzygalności oraz duchowej odporności. Tymczasem w Polały się łzy… rezygnuje z niej, w zamian proponując czytelnikowi szczyptę romantycznej (auto)ironii i całkiem sporą garść realizmu realnego – głosu adekwatnie wyrażającego się o tym, co rzeczywiście jest. Niebywała energia liryczna, jaką Mickiewicz bezsprzecznie dysponował, nie została zużyta tym razem na ciężką pracę w forsowaniu granic niepojętego, a jednak wyraziła niemało: ulgę, jaka przychodzi w ślad za uświadomieniem sobie daremności „produktywnych” (wzniosłych) konceptów. „Polały się łzy…”. Tyle i tylko tyle. I to wystarczy.

Romantyczna bezinteresowność to jednocześnie siła i słabość. To głos bezwzględnie bezkompromisowy – realistycznie referujący własną skończoność i ograniczoność. Ale to też bezbronność. Bezproduktywność w planie społecznym. A w planie egzystencjalnym? Bezrobotność, bezforemność, bezideowość. Ciemne wody obcego jeziora, nad którym nie zdarzy się nic. Którego toń nie skrywa niczego bliskiego sercu – żadnej rybki, świtezianki, pocieszeń. W którym co najwyżej można się przejrzeć. Bez znieczulenia, za to z ulgą, że chociaż tu nie trzeba nikogo udawać – grać pod publiczkę, ścigać się z rzeczywistością, sprostać wygórowanym oczekiwaniom.

Kogo stać na takie wyznanie?

Kogoś bezinteresownego – choćby przez chwilę, ale za to bezbrzeżnie.

 

Bezinteresowność to nie tylko wynalazek romantyczności, ale to także jej dramat. Warunkuje ją bowiem (auto)ironia, a ta ma to do siebie, że raz puszczona w ruch w końcu nicuje wszystko. Wpierw odciąża podmiot – luzuje go, niesie ulgę, komplikuje procesy poznawczo-myślowe, lecz ostatecznie udaremnia przekaz, misję, komunikację. Mówiąc krótko – niszczy wszelkie projekty. Wydana przed wakacjami powieść Rzeszot Bartosza Sadulskiego unaocznia ten proces. Rozlicza romantyków z idei bez pokrycia i rachunków, które ktoś przecież musiał (za nich) płacić. Ale od początku.

Rzeszot opowiada przedziwne losy Pana Podedwornego – człowieka znikąd, którego romantyczno-awanturniczy żywot jest w istocie historią awansu społecznego w państwie Habsburgów. Innymi słowy, Podedworny to ktoś w rodzaju galicyjskiego Rockefellera. „Gdyby Pan Podedworny słyszał, co o nim mówiono, byłby zadowolony. Nigdy nie prostowałby kłamstw, były mu one na rękę i sam je szerzył. Na równi z ojczyzną, przynamniej na początku, stawiał przygodę, ale sprawnie swe umiejętności łączył. Ostatecznie nie sposób powiedzieć, co nim kierowało: patriotyczne pobudki, zew przygody, próżność czy też może jeszcze coś zupełnie innego, dłoń z tamtego świata […] zawsze ustawiał się z wiatrem historii, licząc, że czasem wystarczy tylko szeroko rozpostrzeć ręce, a wiatr uniesie tak wysoko, że nikt nie przeoczy jego żywotu”[1] – powiada narrator, a my w tym momencie już dobrze wiemy, ki czort tkwi w tym ladaco.

Podedworny to prefiguracja Wokulskiego, tyle że anachroniczna – w sosie, wręcz błotku ironii nieznośnie utaplana. Wyjaśnijmy to sobie: jeśli bohater Lalki jest niespełnionym, bo zapóźnionym romantykiem, to Podedworny jest jego przeciwieństwem. Przeżył niejedno wespół z powstańcami listopadowymi, poznał Słowackiego, Mickiewicza, Towiańskiego, kombinuje jednakowoż zupełnie po swojemu. Dlaczego? Bo choć jego biografia to bujda na resorach, to jednak powstała po to, by opowiedzieć o realiach dziewiętnastego wieku, a nie o naszych wyobrażeniach na ten temat. Podedworny jest postacią niejednoznaczną. Z jednej strony – protokapitalistą, czyli podmiotem historii rozumianej jako dzieje (wy)zysku, a z drugiej – anarchistą. Żywioły, jakie nim miotają, to zupełnie inne energie niż te, które kojarzymy z „klasycznymi” romantykami – wzniosłymi idealistami snującymi rewelatorskie koncepty polityczno-mistyczne. Dorabia się na ropie i uczy galicyjskich chłopów przedsiębiorczości, a jednocześnie komunizuje. Miotają nim sprzeczności? Przeciwnie. Nie miotają, bo Podedworny nie przymusza siebie do jednoznacznych wyborów. Jest pionierem przemysłu naftowego, a w los pioniera wpisana jest przecież nierozstrzygalność. To jego osobista ulga – świadomość, że jego czyny będą wielkie i epokowe, nawet jeśli pozostaną niejednoznaczne etycznie.

Ironia romantyczna pracuje u Sadulskiego na wszystkie możliwe sposoby – tak silnie, że jego powieść, koniec końców, okazuje się bezbrzeżnie antyromantyczna. Nie komplikuje idei, bo te od razu definiuje jako „daremne”, ale cierpliwie pracuje na „ulgę” w zupełnie innym wymiarze – w przyziemności, w dyskursie strat i zysków, który, luzując tę nieznośną powagę spraw wzniosłych, okazuje się paradoksem. Perwersyjną i wywrotową formą bezinteresowności.

Rozdział ósmy powieści to, jak głosi podtytuł, „jednoaktówka romantyczna” zatytułowana Rockefeller w Bóbrce. Bohaterzy miniatury, amerykańcy potentaci naftowi i polscy pionierzy i filantropi z tej samej branży, nie mogą się ze sobą dogadać. Jedyną osobą dramatu znającą zarówno polski, jak i angielski jest Pan Podedworny. Niestety, jego wysiłki, by tłumaczyć na bieżąco wierszowane przemowy pozostałych, zdają się na nic. John D. Rockefeller przemawia bowiem językiem korzyści: „Mym przepisem na bogactwo / Są zaś chytrość i cwaniactwo”[2], a Ignacy Łukasiewicz – językiem idealizmu: „Drodzy goście, miły panie / O groszu na powitanie / Ani słowa! Ma metoda [rafinacji ropy – przyp. K.F.] / Jest publiczna, moja zgoda / Na użycie – ostateczna. / Wiem, że ludzkość będzie wdzięczna / W Ameryce i na świecie […] wolę / Tę Prometeusza rolę”[3]. Bogacze zza oceanu nie mogą pojąć, dlaczego wynalazca udostępnia im swój patent za darmo. Łukasiewicz tłumaczy im, że nie chce pieniędzy, bo ma ich za dużo. Spotkanie wieńczy sukces: Amerykanie uzyskali, co chcieli (bez żadnych kosztów), a mistrz rafinacji zamanifestował światu swą bezinteresowność. Wszyscy czują się zatem spełnieni. Ulga.

Ale czy to na pewno jest happy end? I tak, i nie. Miniaturę kończy bowiem obwieszczenie: „Ptaki też śpiewają, słoneczko przygrzewa, ropa się wydobywa, romantyzm się kończy”[4]. No właśnie. Bezbrzeżnie bezinteresowny zryw Prometeusza z Galicji to rozstrzygające urzeczywistnienie idei polskiego romantyzmu. Wraz z nim zacznie się nasz żmudny polski pozytywizm. Ale z takim podejściem do kapitału już na starcie będziemy przegrani. Ironia? Jak najbardziej. W dodatku (post)romantyczna.

 

Prezentowana niżej prapremierowo miniatura dramatyczna Musicale kwantowe Mateusza Pakuły w gruncie rzeczy jest o tym samym, ale inaczej. Trwa w niej zaciekła walka na języki tworzące rzeczywistości równoległe. Narracja cząstek elementarnych nie krzyżuje się z narracją religii. Interesy hormonów nie przecinają się z postulatami próby teatralnej. Poszczególne sceny są jak bańki. Szczelne i krystaliczne. Następując po sobie, w istocie się wypierają. Scena, choć wspólna, nie stanie się miejscem dialogu. A jednak, w kodzie tekstu pojawia się wreszcie ona: córka kwantowa, Ludwika. Nic nie czyni, bo nie istnieje. Owszem, mogłaby zostać spłodzona, obywa się jednakowoż bez tego. Ludwika jest personifikacją ulgi i bezinteresowności. Spełnieniem w samej li tylko fantazji.

 

[1] B. Sadulski, Rzeszot. Biografia romantyczna, Wrocław 2021, s. 8.

[2] Tamże, s. 209–210.

[3] Tamże, s. 208, 210.

[4] Tamże, s. 212.

 

badaczka literatury, krytyczka i edytorka, członkini Zespołu Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy IBL PAN. Autorka książki „Melancholia i ekstaza” Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009), edytorka Dzienników Agnieszki Osieckiej.