10/2021
Dorota Kozińska

W szarą godzinę

 

No i złapałam bakcyla. Nie, nie tego, o którym piszę od roku z okładem. Wpadłam w nałóg oglądania brytyjskich seriali kryminalnych na Netfliksie: tasiemcowych opowieści, podobnie jak tasiemiec złożonych z szeregu segmentów, z których każdy może być odrębnym, niezależnie funkcjonującym organizmem. Kiedy uzależniony nieszczęśnik pochłonie już wszystkie odcinki i na kilka dni wpadnie w melancholię jak po rozstaniu z ukochaną, będzie wracał do tego, co zobaczył już przedtem – żeby sprawdzić jakiś szczegół i raz jeszcze przeanalizować jego miejsce w narracji albo zachwycić się po raz kolejny poziomem reżyserskiej roboty.

Właśnie skończyłam Hinterland, serial pod pewnymi względami niezwykły. Powstał w 2013 roku na zamówienie BBC Cymru Wales, walijskiego nadawcy publicznego, zatroskanego nikłą obecnością tej krainy wśród brytyjskich inicjatyw telewizyjnych. Do udziału w przedsięwzięciu zatrudniono wyłącznie miejscowych aktorów i zrealizowano równolegle dwie wersje językowe: angielską i Cymraeg. Akcja rozgrywa się w Aberystwyth, dawnej stolicy Walii, nadmorskim mieście, gdzie wciąż prawie jedna trzecia ludności posługuje się na co dzień językiem walijskim. Jeśli pominąć pomysł z usytuowaniem filmowej komendy policji w opuszczonym hotelu na północy miasta, Hinterland można traktować wręcz jako paradokument: bezcenne narzędzie do nauki ginącego języka, który nie zna ponoć słowa „problem”, za to wyróżnia ponad trzydzieści różnych rodzajów deszczu; gratkę dla tropicieli lokalnych akcentów w angielszczyźnie; rozkosz dla miłośników rozfalowanych walijskich wzgórz, zaskakująco barwnego morza i rozległych połaci dziewiczej przyrody.

Walijczycy od 1999 roku mają dość szeroką autonomię i własny parlament, a mimo to nawet promująca idee niepodległościowe partia Plaid Cymru zajmuje dość nietypowe miejsce na mapie europejskiego separatyzmu. Domaga się respektowania odmienności miejscowej tradycji i kultury, chce jednak budować wspólnotę narodową opartą na równouprawnieniu, niezależnie od pochodzenia rodzinnego i społecznego. W chwili, kiedy serial wchodził na ekrany, poparcie dla niezawisłej Walii plasowało się na nienotowanym wcześniej poziomie trzech procent.

Bo to istotnie kraj paradoksów. Wśród narodów celtyckich nadal przoduje pod względem liczby osób posługujących się na co dzień językiem rodzimym, trudno więc pojąć, dlaczego stworzona w 1946 roku Walijska Opera Narodowa ani razu nie porwała się na wystawienie klasycznych dzieł z librettem w Cymraeg, nie zamówiła też żadnego nowego utworu. Na scenę Welsh National Opera nie trafiła nawet Blodwen Josepha Parry’ego, pierwsza opera w języku walijskim, po premierze w 1878 roku wychwalana przez krytyków za „muzykę zniewalającej piękności”. Współczesny operowy dramat małżeński Y Tŵr Guta Puwa, na motywach sztuki Gwenlyna Parry’ego, doczekał się prapremiery zrealizowanej siłami Music Theatre Wales – niewielkiego wędrownego zespołu, którego dokonania są wyżej cenione w Londynie, Strasburgu i Stuttgarcie niż w rodzinnym Cardiff. A przecież Walia wydała tylu znakomitych kompozytorów i śpiewaków, a jej tradycje chóralne są równie żywe i bogate, jak w innych częściach Wielkiej Brytanii.

Nie zaskoczyło mnie zatem odkrycie, że Aneirin Hughes, odtwórca roli zagadkowego nadinspektora Prossera, studiował śpiew i muzykologię na Uniwersytecie w Aberystwyth, kontynuował studia w Akademii Muzycznej w Glasgow, para się na co dzień dyrygenturą chóralną i jest współzałożycielem kilku ansambli wokalnych. Bogatsza o tę wiedzę, postanowiłam wrócić do drugiego odcinka serii i jeszcze raz wsłuchać się w An die Musik Schuberta, które rozbrzmiewa przez kilkanaście sekund w tle sceny przeszukania domu ofiary. Richard Harrington, czyli inspektor Mathias, ponownie opuszcza igłę na płytę, która obraca się bez celu na wciąż włączonym gramofonie. Igła z miejsca trafia w połowę pierwszej linijki wiersza Franza von Schobera. „In wieviel grauen Stunden”, w tyle szarych godzin. Cały serial jest mroczny jak krajobraz skąpany w trzydziestu rodzajach deszczu. Tytułowy „hinterland” oznacza w tym przypadku ukryte przed niechcianym okiem obrzeża miasta. W wersji walijskiej serial nazywa się Y Gwyll, czyli Zmierzch.

Wsłuchuję się bacznie w dobiegającą z oddali frazę. Po chwili mam już pewność, że to jedno z nagrań Gérarda Souzaya – fenomenalnego śpiewaka, znanego jednak głównie koneserom. Takim, jak ofiara nieuchwytnego mordercy. Kolejne mrugnięcie okiem do wielbicieli archiwaliów: pierwsze nagranie francuskiego barytona pochodzi z roku 1944, czasu narodzin denata. Inspektor po drodze do gramofonu mija stół, na którym leży pierwodruk walijskiej powieści Edwarda Morgana Humphreysa Yr Etifedd Coll (Utracone dziedzictwo). Ta strzelba też wystrzeli, jak u Czechowa, w ostatnim akcie.

Zdaję sobie sprawę, że podobne smaczki dotrą do garstki obeznanych z tematem zapaleńców. Na tym jednak polega fenomen dobrej brytyjskiej reżyserii – teatralnej, filmowej, telewizyjnej i operowej. Zawsze trafi się coś, co ugodzi któregoś odbiorcę w najczulszy punkt i skłoni go do dalszych poszukiwań nad sednem dzieła i zasadnością jego interpretacji. Jakże mi tęskno do tak pięknego rzemiosła.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.