11/2021
Grzegorz Kondrasiuk

Profesor Lucjanowicz

 

„Czytelniku, jeżeli ci siwizna włosy przyprószyła, a lubisz myślą zwracać się ku latom dzieciństwa, to idź do Cyrku Salamońskiego na przedstawienie »profesora« Lucjanowicza. Zapewne łzy z oczu ci pociekną, gdy zobaczysz sztuki prestidigitatorskie, które ci w dzieciństwie pokazywano, sztuki, które wówczas uchodziły za nowe. Choć teraz bardzo one spowszedniały, do tego stopnia, że sam nie gorzej znasz ich sekret aniżeli sam p. Lucjanowicz…”

W roku 1876 „Kurjer Warszawski” piórem anonimowego sprawozdawcy rubryki „Wiadomości miejscowe” spostponował program wędrownego artysty i przedsiębiorcy wielu specjalności. Dla warszawskiej prasy ów Lucjanowicz okazał się wdzięcznym obiektem tak zwanego toczenia beczki: „Widzieliśmy magnetyzowanie panny Alemanii czy Animalii, która przed paru laty występowała w Warszawie jako Rollina i podziwialiśmy wytrzymałość tej wątłej dziewczyny, która wisząc przez kilkanaście czy kilkadziesiąt minut na mechanizmie ukrytym pod jej płaszczykiem, bardzo mało tylko porusza powiekami i palcami, i bardzo nieznacznie rumieni się i blednie… Nastąpiło potem odgadywanie rozmaitych przedmiotów rzuconych przez publiczność na tacę, polegające naturalnie na wtrącaniu do zapytań pewnych wyrazów…”. Kolejnym punktem programu były ruchome i nieruchome obrazy „rzucane na zasłonę przez latarnię czarnoksięzką”. Projekcje te, o dziwo, „Kurjer Warszawski” swym czytelnikom rekomendował, a to z powodu waloru ich aktualności. Lucjanowicz pokazywał m.in. obrazy z odbytej w latach 1872–1874, a zakończonej w sensacyjnych okolicznościach, austro-węgierskiej wyprawy Payera i Weyprechta w okolice bieguna północnego. Jednak ostatni punkt programu zatarł to pozytywne wrażenie: „Gdy na zasłonie przedstawiła się kopia obrazu Dorégo: Wojna przedstawiająca smutny i zgrozę wzbudzający widok, orkiestra pobudzona przez kogoś germańskim wykrzykiem »Musik!« zaczęła grać… walczyka Straussa!…”. Nie było na to rady, i program zamknął wybuch „najkolosalniejszego wybuchu śmiechu, któremu się nawet ludzie najpoważniejszego usposobienia oprzeć nie mogli”.

W latach siedemdziesiątych XIX wieku Profesor Lucjanowicz co roku odbywał tournée po polskich miastach, a to z obrazkami z wojen napoleońskich, a to z „przedstawieniem optycznym astronomiczno-satyryczno-humorystycznym”, opowiadającym o powstaniu Wszechświata i ruchach planet. Pokazy zawsze połączone były z odczytem i z muzyką. Ruchome obrazy ogromnie się, zwłaszcza na prowincji, podobały, krytykowano za to poziom odczytów, no i popisy orkiestry, jak się można domyślić – nie tylko z wzmianki o walczyku Straussa – formułowanej z sił miejscowych, i nie do końca dającej się zestroić z tematyką pokazów.

Ot, taka sobie propozycja spędzenia wieczoru w sposób wielce pożyteczny i przyjemny. Gatunkowa hybris, typowa dla każdej europejskiej metropolii, łącząca elementy rozrywki, sztuki, nauki i informacji. Kto ciekaw, niech sięgnie na przykład do artykułu Małgorzaty Litwinowicz Uczeni i sztukmistrze. Ale Lucjanowicz jest przykładem człowieka, który lekko się spóźnił na swój czas. Dysponował wprawdzie prekursorskim aparatem projekcyjnym, laterna magica, gdzie pomiędzy soczewki obiektywu wsuwane były, ręcznie malowane na szkle, przezroczyste obrazy, dające dość proste wrażenie ruchu. Jednak projekcje te dość szybko się opatrzyły. Do tego minęły już (opisywane przez Litwinowicz) czasy świetności publicznych pokazów naukowych, głownie chemicznych i fizycznych, z pokazami działania elektryczności na poczesnym miejscu. Odeszła też epoka, gdy sztukmistrze i prestidigitatorzy (jak Cagliostro czy Bartolomeo Bosco) byli celebrytami przyjmowanymi przez dwory królewskie i arystokratyczne. Przyszła epoka szybkiego rozwoju technologii, popularyzacji nauki, Wielkich Wystaw Światowych, no i wielkomiejskiej ironii, bezpowrotnie odbierającej publiczności niewinność i naiwność. To jest już ten moment, kiedy z coraz większą trudnością da się osiągnąć należyte przejęcie podczas oglądania magików i ich sztuczek, kiedy pokazy technologiczne zmonopolizują akademicy i profesjonaliści, przejmując je z rąk wędrownych przedsiębiorców. Już za chwilę prestidigitatorzy przeniosą się do wyobraźni artystów. Przypomnijmy sobie słynną scenę w Teatrze Variété z Mistrza i Małgorzaty, do której materiału dostarczył zapewne jakiś rosyjski branżowy kolega naszego profesora.

Jeśli zaś chodzi o jego znane nam dalsze losy, to w roku 1879 bezlitosne „Kolce” donoszą o „głuchoniemym fonografie pana Lucjanowicza”, w następującej notce: „Pan Lucjanowicz, wielki czarodziej, alchemik i spirytysta, nie ma szczęścia do dwóch rzeczy: 1) do fonografu, 2) do publiczności warszawskiej. Na przedstawieniach w teatrzyku Dobroczynności przemawiał on kilkakrotnie do obrazu a obraz do niego ni razu… I stało się, co się stać musiało: nieszczęśliwy apostoł Edisonowej mądrości wziął i wyjechał, a nawet podobno gorzej jeszcze, bo: wyjechał i nie wziął…”.

Tak więc Profesor Lucjanowicz pieniędzy nie zarobił, czmychnął, i tyle go widziała historia polskich widowisk.

teatrolog, dramaturg, krytyk teatralny. Redaktor i współautor książek Scena Lublin (2017) i Cyrk w świecie widowisk (2017). Pracuje na UMCS, współpracuje z Instytutem Teatralnym w Warszawie.