Rzeczy do naprawienia
Popsuło się. Dawno temu, na samym początku. W momencie tej źródłowej decyzji, że ludzkość nie może istnieć bezpodstawnie.
rys. Bogna Podbielska
Kiedy zaklęto nas w układy – nawet i dziś determinujące każdą naszą decyzję. Tymczasem nieprzekraczalne są tylko te konflikty, które z nich wynikają. A jednak nie pamiętamy już o tym wszystkim, traktując te konflikty za nasz los, a uczestnictwo w nich – za najlepszy dla nas interes.
Dramat bezinteresowności to napięcie zgoła odmienne, wynikające z poszukiwania straconej u zarania bezpodstawności – odbudowywania jej w sobie, ewentualnie też wokół siebie. I w tym sensie jest to zadanie ze spektrum kontrkultury: zawracanie Wisły kijaszkiem dobrej woli. Odwieczne zobowiązanie, żeby spróbować zaistnieć poza spektaklem „dobra” i „zła”, nie czyniąc przy tym nikomu krzywdy.
Jak wulkan: aktywny, uśpiony, wygasły. Albo trawa: zielona, spalona, pod śniegiem. Wyobraźmy sobie na tej scenie brak ludzi – dopóki ich tam nie ma, wulkan i trawa, choć podlegają rozmaitym czynnikom i prawom, nie stanowią idei. Kiedy wkraczają nań ludzie, sytuacja zagęszcza się. Idee i kategorie, od „dobra” i „zła” począwszy, biorą we władanie ten krajobraz, przemieniając skrawek ziemi z wulkanem i trawą w przestrzeń niesamowitej gry – fan(t)a(s)tycznych wręcz zależności i uwarunkowań.
W miniaturze dramatycznej Michał Anioł Tomasza Mana, wyreżyserowanej niedawno przez autora w ramach Sceny Teatralnej Trójki (realizacja akustyczna – Andrzej Brzoska), sytuacja jest względnie nieskomplikowana: Mąż (Tomasz Karolak) i Żona (Maria Seweryn) uczestniczą w „scenie małżeńskiej”. On narzeka na spaloną kaczkę, ona przeprasza. On jest zły i nieprzejednany, oczekiwał wszak tak niewiele: pieczonej kaczki z okazji rocznicy ślubu, a co za tym idzie, odświętnej kolacji – mięsnej, skoro na co dzień w wyniku pewnych wyborów egzystencjalnych jadają tylko rośliny. W tej nieudanej uroczystości odbijają się ich małżeńskie niespełnienia. „Wybory” czy „konieczności”, z którymi dzielnie mierzy się para, tylko „udają” sprawy między nimi zasadnicze. I tak na przykład weganizm – miał być ich osobistym wkładem w ratowanie planety, tymczasem zredukował ich życie do niekończących się dyskusji o tym, „co” i „dlaczego” jedzą, a przede wszystkim stał się tematem zastępczym, kwestią, którą można „zagadać” nieobecność dzieci w ich związku i stanowiące jego rewers przywiązanie Męża do własnej matki oraz małego kotka.
Idźmy jednakże dalej. Mąż okrutnie „jedzie” po Żonie, bo ma do tego prawo – płaci przecież ich wspólne rachunki. Płaci, zatem wymaga. Ona nieszczególnie się zresztą broni. Zasadniczo uznaje jego racje, co nie znaczy, że nie stosuje gestów oporu. Ucieka się doń, i to podstępnie. Prosi go, by zamknął na chwilę oczy i przygotowuje mu inną potrawę. Tym razem wyborną. Zachwycony Mąż dopytuje, co skonsumował. Żona trochę się z nim przekomarza, w końcu przyznaje, iż przyrządziła mu jego ukochanego kotka – Michała Anioła. Odpowiada mu zatem bezprzykładną zemstą. Próbą trafienia przez żołądek do serca, konkretnie zaś – w samo serce!
Sprawa fatalna, ale (arche)typowa. Któż z nas bowiem nie uwikłał się w sytuację, którą post factum rozpoznał jako pułapkę, opresję, nieszczęście? Z której wywinąć mógł się jedynie gwałtem? No właśnie.
Wyobraźmy sobie na tej samej scenie brak ludzi. Są kaczka i kot – niechybnie więc coś się tutaj wydarzy. Najpewniej spełni się czyjeś życie lub śmierć. A jednak… Bez ludzi to zupełnie inna scena. Przepełniona nieobecnością dobra i zła. Brakiem ekonomii i życia społecznego. Brakiem złudzeń, oczekiwań, poniżeń oraz niespełnień. Brakiem honoru, zemsty, wstydu, marzeń i zdrady. Tak jest lepiej? Dla kaczki i kota – lepiej. Dla ludzi, jak tylko się tu zjawią, scena ta okaże się niemożliwie bezsensowna. Horror vacui. Natychmiast dopełnią ją tragiczną perspektywą, którą uważają za własny los.
Ustawią się w tym celu do nas z profilu, byśmy nie mogli spojrzeć im w oczy, a jednocześnie zmuszą nas do podziwiania ich agonicznej dyspozycji. Będziemy świadkować im w procesach, w których oni, od zawsze uwikłani w jakieś swoje projekty, projekcje, idee i interesy, wciągną rodzinę, sąsiadów, społeczeństwo. Złożą sobie obietnice bez pokrycia, ogłuszą się emocjami, zwiodą deklaracjami:
Tak lubię patrzeć, jak się smaży mięso, krew wycieka. Nie pamiętam, kiedy smażyłaś mi mięso.
Jak ci nie będzie smakować, możesz mnie wrzucić do pieca.
Żadnej sałaty, bo otworzę oczy. […] Dzisiaj bez żadnej litości dla zwierząt, żadnej miłości do zwierząt, żadnej ekologii.
Tomasz Man zapisuje scenę małżeńską w idiomie zaklęć, sugestii, perswazji. Wytwarza się w ten sposób wrażenie stanu wyjątkowego – zawieszania (odwiecznych) reguł i istotności alibi (święto). Po co jednak uruchamia kolejne pokłady performatycznych możliwości i pospolitej manipulacji? By jego bohaterowie mogli raz do roku najeść się bezkarnie mięsa? Już raczej po to, by na moment odciąć ich od własnych projekcji, projektów oraz idei. Ale co im po tych kilku chwilach bezpodstawności, skoro i tak nie potrafią istnieć inaczej jak tylko w konflikcie. Tragicznym, nawiasem mówiąc.
Gdzie biją źródła tragedii? W arcyludzkiej skłonności do rozpoznawania winy. W idei „winy”, która nieodmiennie domaga się odkupienia – „ofiary”. Czy wulkan lub trawa znają pojęcie „winy”? Nie. A przecież one także przyczyniają się do rozpadu świata, za który człowiek czuje się nieodmiennie „winny”. No właśnie.
Udzielać się w życiu i śmierci, a zatem cyrkulować wespół z żywiołami – to doświadczenie/źródło jednak różne od rozpoznawania idei „rozpadu”, „śmierci” czy też „natury”. Idea bowiem to zawsze broń obosieczna. Idea „śmierci” to nie tylko lęk przed nią, ale i silne przekonanie, że jest ona osobistą porażką, winą, hańbą, albo przeciwnie – zdarzeniem niesprawiedliwym, bo niezawinionym. Wystarczy raz tak pomyśleć, a całe życie ustawi się podług wskazań takich jak Los, Opatrzność czy Fatum. Z realnej doli, którą współdzielą z nami i kaczka, i kot, ześlizgnie się w tragedię – tą (gigantyczną) fikcją na własny temat odpowie na swoją bezpodstawność. Na wpisany w nią bezsens.
A gdyby spojrzeć na ten proces od tyłu? Jak to uczynił Hubert Sulima w prezentowanej obok miniaturze dramatycznej Koń i kamień, której nadał zresztą podtytuł – Koniec tragedii? Jej bohaterowie próbują usytuować się w innej perspektywie – już poza „dobrem” i „złem”, już poza losem, który jest niczym innym jak wyjaławiającą ich walką z poczuciem „winy”. Owszem, oni również tęsknią i marzą, ale za czymś zgoła odmiennym – za spełnieniem się w pospolitości. Za realizacją własnej doli – jak kot i kaczka… Za zwykłym życiem. „Chciałbym mieć dom. Taki jak moi rodzice. Pod miastem” – powiada Koń do Kamienia. W miniaturze Sulimy dom stanowi horyzont (nie) do osiągnięcia – mimo podejmowanych wysiłków, stale się oddalający. I zagrożony. Jakby coś nieodmiennie wyrzucało Konia oraz Kamień na margines istnienia – w kontrkulturę, egzystencję bezinteresowną („bez oczekiwań i wstrząsów, bez przeszłości i przyszłości”). Jakby w ich świecie tragedie nie tyle „się już skończyły”, co raczej, z jakichś powodów, jeszcze nie stały się ich udziałem. Domyślamy się, że ten ich brak projektów, projekcji, idei ma jakiś związek z ich bezzasadną (poza „dobrem” i „złem”) miłością. Że to ona stymuluje ich bezpodstawność i bezinteresowność. Oddziela ich od tych (śmiercionośnych) energii, którymi karmią się z premedytacją Mąż oraz Żona z miniatury Tomasza Mana.
„Pamiętam, że kiedy się kochaliśmy, sprawiałeś na chwilę wrażenie ożywionego, ale po zawsze czułem się jak narzędzie, którego ktoś właśnie użył. Okazywało się, że wszystko, co we mnie było, co było wtedy mną, pozostawało nietknięte. Jakby celowo niezauważone” – powiada Kamień do Konia, a dalej referuje mu proces własnej petryfikacji:
Czekałem w milczeniu, ze wstrzymanym oddechem, nic nie czując, aż przyjdzie ktoś, kto wypełni mnie czymkolwiek innym. Ale stawałem się tylko coraz twardszy i bardziej zamknięty. Zamieniłem się w kamień i wszystko, czego dotknąłem, też się nim stawało. Pocieszałem się, że wewnątrz mnie są jakieś nieprzebrane tajemnice albo olbrzym, którego nie da się ogarnąć wzrokiem, albo wielkie sale balowe. Wielkie, piękne i puste.
Wyobraźmy to sobie: wypełnione szczelnie próżnią hale, księgi i słowa, w których „nie było w ogóle miejsca”. Kompletna hermetyczność. Aż po zupełne wygaszenie wszelkich konfliktów – to być może najlepszy punkt wyjścia do rozpoczęcia wielkiej naprawy świata, który się tak nie udał, bo został zepsuty jeszcze u swego zarania. Wtenczas, kiedy złapał nas w siatkę nieprzezwyciężalnych konfliktów, w ten nieprzejednany do dziś dyskurs „winy” oraz „ofiary”. Od czego zacząć te wielkie porządki? Od małych drzwiczek w kamieniu?
Dobrze. Wyobraźmy sobie kamienny domek, a w jego wnętrzu ludzi pogodzonych ze swoją dolą. Rodzą dzieci, nie śpią po nocach z lęku o nie. Patrzą, jak dorastają. Żegnają je, kiedy odchodzą. To krajobraz z ballady – wieści gminnej, opowieści o doli. Ludzkość od dawna zna ten tryb mowy, ale traktuje jako styl niski – pośledni, bo pozbawiony tragizmu, patosu, wzniosłości. Tymczasem w takiej mowie opowiada się proste życie oraz wpisana weń bezinteresowność. I może tak trzeba współcześnie mówić – zakładając, że być może dla niektórych z nas źródła tragedii na szczęście już wyschły. A nawet, że „na szczęście tragedie się już skończyły”.