12/2021
Antonina Grzegorzewska

Śmiech na sali

 

„W 1782 roku niejaka pani Fianitzherbert zmarła ze śmiechu. W środowy wieczór oglądała aktora Bannistera w Operze żebraczej, śmiała się wraz z resztą widowni z jego komicznego wykonania roli Polly Peachum. Nie potrafiła jednak przestać się śmiać i musiała opuścić teatr. Śmiała się aż do śmierci w piątek rano”.

Na jednym ze spektakli Operetki w reżyserii mego ojca pewna dziewczyna strasznie chichotała. Był to śmiech idący z trzewi, bez żadnego złośliwego zabarwienia, reakcja na zabawne kwestie Gombrowicza. Jej nieskrępowanie było wspaniałe, jednak widz, który siedział przed nią, odwrócił się i powiedział głośnym, pełnym przygany głosem: „Proszę się nie śmiać”. Ale ona nie przestała.

Bulgoczący śmiech, którego nie można powstrzymać, przechodzący w rytmiczne kwiczenie i wydostający się na zewnątrz w postaci nieopanowanej czkawki… Pewnego razu ojciec wyprosił mnie z próby generalnej. Nie był to jego spektakl, ale był wtedy dyrektorem teatru. Do takiego śmiechu potrzebne jest towarzystwo, a towarzyszyła mi koleżanka. Na scenie w niezamierzony sposób działo się coś bardzo śmiesznego, a że intencja twórców była zgoła inna i scena była grana do bólu serio, nasza głupawka potęgowała się z każdą chwilą, tak że po prostu spadałyśmy z krzeseł.

Ostatnio podobną wesołość wzbudzają we mnie piosenki w infantylnym wykonaniu całych zespołów aktorskich. Aktorzy zawieszeni w zoomowych okienkach (każdy w swoim domu) mają poczciwe, krzepiące uśmiechy, jakby występowali w Piątku z Pankracym.

„W 1989 roku Ole Bentzen, duński audiolog, umarł w kinie, śmiejąc się podczas oglądania filmu Rybka zwana Wandą”.

Utrata władzy nad sobą to koszmarna przypadłość. Zahamowanie ataku wesołości jest niemożliwe z punktu widzenia praw fizyki, gdy wewnętrzne tłoki, jak przy czkawce, pracują w formie odruchu bezwarunkowego i cierpią na rodzaj skurczu, który tym jest silniejszy, im większa kompromitacja czai się wokół.

Z pewnego wernisażu, gdzie przy kupie kamieni i wiszącym sznurku organizator wystawy z oczyma w słup analizował dzieło, a jego autor stał obok w ekstazie odgrywanego natchnienia, koledzy praktycznie musieli mnie wynosić, a w czasie tej operacji kurator zawiesił głos i było to straszne, ponieważ na ostatniej prostej wydawałam głośne spazmy.

Wszystko wróciło do mnie z siłą mściwego bumerangu.

W bloku, w którym się wychowałam, miałam bardzo ekscentryczną sąsiadkę. Mieszkała piętro niżej, była lekarką. Pewnego razu mój ojciec trafił do niej na kardiologiczną konsultację. Przepisała mu dwa leki, jeden na obniżenie ciśnienia, a drugi na jego podwyższenie, oraz zaleciła, by pierwszy brał rano, a drugi wieczorem. Pewnego dnia sąsiadka ta dała mi blond perukę, lekko sfilcowaną u podstawy. Któregoś razu udałam się w niej na wernisaż Jarosława Modzelewskiego. Był to mój profesor z pierwszego roku malarstwa, a w galerii stawił się tłum związany z ASP. Wystawa miała miejsce w Kordegardzie. Przypadek chciał, że miesiące wcześniej podrygiwaliśmy tam z ojcem na otwarciu jednej z ekspozycji w trakcie egzaltowanych przemówień, w przerażającej histerii śmiechu, zwiastunie towarzyskiej kompromitacji.

Peruka lekko zsuwała mi się z czoła, przypominała włosy starej lalki. Jawna głupawka wernisażowych gości, którzy zerkali na mnie ukradkiem, stała się moją karą. Nie, nie była to fryzura Nastassji Kinski z filmu Paryż, Texas… Zrozumiałam to nagle w środku tłumu w Kordegardzie – i tym razem nie było mi do śmiechu.

„W 1893 roku Wesley Parsons śmiał się aż do śmierci z żartu. Śmiech trwał prawie godzinę”.

Na jednym z festiwali, na którym pokazywano mój spektakl, stałam za starszym człowiekiem, siedzącym na dostawionym krześle. Zapadał on w krótkie drzemki, opadała mu głowa i zaczynał głośno chrapać. Widzowie powinni siedzieć bez ruchu, bezgłośnie wtapiać się w swoje tafty, a niektórych trzeba kneblować. Potrząsałam od tyłu ramionami chrapiącego starca, żeby go obudzić i do tego sprowadził się mój udział w festiwalu. Ten potulnie się prostował, lecz po chwili znów zapadał w sen. Zabawne, że ani razu się nie odwrócił i wszystko znosił pokornie, jako coś oczywistego. Moje interwencje były coraz bardziej brutalne, a wymierzane od tyłu kuksańce coraz bardziej siarczyste. W jakimś sensie reżyserowałam sytuację, czułam jej tragikomiczny absurd, a robiłam to, jak stwierdzam po latach, z godną podziwu determinacją. Tendencja do tego rodzaju brutalizmu, chęć zwymyślania publiczności, jak u Petera Handkego, na razie wyklucza mnie z zawodu reżysera. Sen jak i śmiech potrafią być nieopanowane, a żadne, nawet fizyczne apele nie odnoszą rezultatów, gdy sen staje się ciekawszy niż oglądany spektakl. Jednak napady narkolepsji specjaliści zalecają leczyć „wydłużaniem okresu czuwania”.

Wiele lat po epizodzie z chrapiącym widzem napisałam dramat Fridoteka. W dramacie jest dużo łóżek. Wszystkie dedykuję zasypiającym i znudzonym widzom moich spektakli.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.