12/2021
Artur Pałyga

Dyrektorzy

 

– Jak ktoś jest tyle lat dyrektorem, to musi być człowiekiem z gumy – usłyszałem ostatnio w jednym bardzo ładnym teatrze. – Albo był taki od początku, albo się taki stał.

Zastanowiło mnie to. Zrobiłem sobie w myślach przegląd dyrektorów, których spotkałem w życiu. Spróbowałem ich uporządkować, ułożyć w jakiś zrozumiały wzór, rozpoznać reguły. Wyszło mi, że to ekstremalnie trudne: być dyrektorem i nie zgłupieć. Im dłużej się jest dyrektorem, tym trudniej.

Dyrektor to mały król. W naszych teatrach mamy system, że jak ktoś już raz zostanie dyrektorem, to jest nim do końca, jak nie tu, to tam, jak nie w tej instytucji, to w innej. Mamy więc arystokrację. Klasę dyrektorów. Ten arystokratyczny układ utrzymywany jest przez powszechny w konkursach wymóg, że aby zostać dyrektorem, z reguły trzeba się wylegitymować, że jest się dyrektorem, że się należy do klasy dyrektorów. Małym królem może zostać tylko arystokrata. Są oczywiście wyjątki. Dyrektorowanie nie jest jeszcze dziedziczne, więc od czasu do czasu trzeba wpuścić kogoś z gminu i mianować arystokratą, bo inaczej klasa by wymarła. Ale też bez przesady. Nie można wpuszczać do towarzystwa za dużo chamstwa naraz, bo się zrobi nie wiadomo co.

Wokół małego króla powstaje mały dwór. Zostałeś dyrektorem, zapomnij o szczerości. Nikt ci nie powie prawdy. Absolutnie nikt. Niestety nie ma tu instytucji błazna, który prawdę ci powie bezkarnie. Jest dwór, są dworskie intrygi. Można być w łaskach, można wypaść z łask. Dyrektor jest tylko jeden. Reszta się nie liczy. Istnieje tysiąc odwiecznych strategii, jak znaleźć się bliżej, jak najbliżej króla. Od niego zależy, czy będziesz miał rolę, czy podpowie twoje nazwisko reżyserowi, reżyserce, kto będzie pracował i jak. Oczywiście, dopóki mały król jeszcze nie zgłupiał doszczętnie, wszystko to odbywa się w miarę przyjaźnie i we względnie dobrej atmosferze. Cienka czerwona linia zostaje przekroczona, gdy dyrektor uwierzy, że jest niezastąpiony, że bez niego to się wszystko sypnie, że już wie, co i jak, który przycisk nacisnąć, co komu powiedzieć, że ogarnia całość, że jest trochę jak bóg. Bardzo mały bóg, ale jednak.

– Pięć lat to nic. Nic nie wiesz. Działasz na ślepo. Dziesięć lat to mało. Piętnaście lat – już coś kumasz. Oczywiście zależy od talentu. Ale tak naprawdę dopiero teraz, po tylu latach rozumiem, o co w tym chodzi – powiedział kiedyś jeden z dyrektorów o imponującym stażu dyrektorowania. Chwilę później stracił tę robotę z hukiem. Przeliczył się.

Najgorsi są dyrektorzy, którzy nade wszystko pielęgnują swoją indywidualność. Trzeba ich kochać – albo wypierdalać. Pamiętam, jak jeden taki wydzwaniał do swoich pracowników w środku nocy, oczekując zwierzeń, budził ich o świcie, żeby się podzielić przemyśleniami, kazał się stawiać natychmiast z przedziwnych powodów. Czuł, wiedział, że to on jest jedynym prawdziwym człowiekiem. Był potworem. Na dyrektora, który nade wszystko pielęgnuje swoją indywidualność, w zasadzie nie ma rady. Najlepiej go zastrzelić. Urzędnicy, którzy przedłużają mu kontrakty, dają się uwieść. Do nich nie dzwoni o północy. Jego dziwność zaciekawia ich.

Na drugim biegunie jest dyrektor Uberallesfrekwencja, który pogardza tymi wszystkimi artystami, którzy się pałętają po teatrze. Oczywiście, do pewnego momentu jest grzeczny, przepuszcza w drzwiach, każe sekretarce podać panu kawę, ale jego chłód i pogarda zmiażdżą cię, kiedy tylko spróbujesz zarysować z grubsza swoje własne zdanie.

Istnieją dyrektorzy, którzy czują, że oszukują. Że tak naprawdę są dyrektorami tylko z nazwy. Ci są niebezpieczni. Niby brat łata, niby taki niepewny siebie i pokorny, a nagle się dowiadujesz, że odebrał ci mieszkanie służbowe, w którym mieszkasz z rodziną od dwudziestu lat, bo ktoś mu doniósł, że powiedziałeś o nim na imprezie „knypek”. To niesamowite, ale dyrektorzy naprawdę wierzą, że podwładni kolegują się z nimi bezinteresownie.

Próbuję znaleźć w myślach dyrektorów, którzy wierzyliby w to, że inni nie są głupsi od nich, że istnieje jakaś mądrość zbiorowa etc. Nie jest łatwo. System jest ewidentnie i mrożąco feudalny (ale bez zdobyczy dojrzałego feudalizmu, jak na przykład błazen). Owszem, są niezwykle nieliczne wyjątki. Oglądam je w myślach, jak małe słoneczka. Od razu cieplej. Cieszę się, kiedy znajduję w pamięci dyrektora, który naprawdę słuchał, co mówią niżsi od niego rangą. Robił po swojemu, ale słuchał i brał poprawkę.

Myślę sobie po tej analizie, że ten system promuje egocentryków. Ludzi, którzy skupieni są całym sobą na tym, żeby jak najdłużej pozostać dyrektorem, bo przecież kto, jak nie ja, bo przecież przyjdzie nowy i zniszczy, bo nic nie wie, niczego nie rozumie. Ludzi, którzy naprawdę, jakkolwiek byłoby to absurdalne, wierzą w swoją dyrektorską niezastępowalność. Ludzi, którzy uznaliby za uwłaczające, gdyby im powiedzieć: „Jesteś członkiem zespołu”.

Wydaje mi się, pomimo tych nielicznych dobrych doświadczeń, że lepiej, żeby nie było żadnych dyrektorów. Nie będzie króla, rozmyje się dwór. Wydaje mi się, że wystarczyłby zwykły kierownik zespołu, kierownik administracji, kierownik techniki, przy czym kierownik nie musi być pojedynczym bytem, może to być szeroko pojęte zespołowe kierownictwo. Wydaje mi się, że feudalizm się jednak nie sprawdza, bo ostatecznie wszyscy przegrywają. Boże, chroń nas przed królową!

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).