12/2021
Dorota Kozińska

Wigilia na chutorze

 

Kiedyś było łatwiej rozbudzić w dziecku zainteresowanie wielką literaturą. Z braku książek dostosowanych do wieku i poziomu rozwoju latorośli, wystarczyło podetknąć jej pod nos pierwszą noc Opowieści z dreszczykiem, z tyleż zabawną, co niepokojącą okładką projektu Jana Młodożeńca. Zebrane w antologii opowiadania – niekoniecznie reprezentatywne dla twórczości ich autorów – wystarczająco mnie kiedyś przestraszyły i rozśmieszyły, bym już w szczenięctwie sięgnęła po inne pozycje z dorobku Puszkina, Dostojewskiego, Faulknera i Steinbecka. Muszę jednak przyznać, że z początku skłoniły mnie do głębszego zanurzenia w dziedzinę niesamowitości, dziwności i fantastyki.

I tak odkryłam twórczość Gogola. Po Wiju przyszedł czas na Płaszcz, Pamiętnik szaleńca i Martwe dusze. Minęły lata, zanim pojęłam, że Gogolowska satyra jest w gruncie rzeczy tak smutna, że czytelnikom nie pozostaje nic innego, jak ryczeć ze śmiechu, i to w obydwu tego słowa znaczeniach. Zrywać boki, niczym Boy-Żeleński, który po premierze Ożenku w warszawskim Ateneum pisał, że „nie podobna by wymarzyć pełniejszej galerii żałosnych kretynów”. Albo śmiać się przez łzy, płacząc nad ogromem niezasłużonych krzywd bohaterów, groteskowością „małych ludzi”, grozą wszelkiego rodzaju departamentów, kancelarii i sfer urzędowych.

Tuż przed aneksją Krymu przez Rosję wybraliśmy się ze znajomymi w samochodową podróż po Ukrainie, aż po starożytną Taurydę. Kolega historyk, pomny na ukraińskie pochodzenie Gogola, wziął z sobą przeszło dziesięciogodzinny audiobook z nagraniami jego opowiadań. Kilka razy niemal wpadliśmy do rowu, zasłuchani w interpretacje Andrzeja Szczepkowskiego. Już nie pamiętam, czy wśród tych perełek znalazło się także czytanie Nocy wigilijnej. Postanowiłam wrócić do niej teraz, w niezrównanym przekładzie Jerzego Brzęczkowskiego.

„Minął ostatni dzień przed Bożym Narodzeniem. Nastała jasna zimowa noc. Wyjrzały gwiazdy. Księżyc majestatycznie wypłynął na niebo – poświecić ludziom dobrej woli i całemu światu, iżby wszyscy mogli wesoło kolędować i sławić Chrystusa. Mróz brał mocniej niż z rana; ale za to było tak cicho, że skrzypienie zamarzniętego śniegu pod butem słyszało się na pół wiorsty. Ani jedna jeszcze gromadka chłopców nie pokazała się pod oknami chat; tylko samotny księżyc zaglądał w nie ukradkiem, jakby wywołując strojące się dziewczęta, aby co rychlej wybiegły na skrzypiący śnieg. W tym momencie z komina pewnej chaty buchnęły kłęby dymu zaścielając chmurą niebo, a wraz z dymem okrakiem na miotle uniosła się wiedźma”.

Przypomniałam sobie ten akapit – ze szczególnym naciskiem na burzące cały obraz ostatnie zdanie – i utwierdziłam się w przekonaniu, że za słowem Gogola pójdę choćby na kraj świata. Wcale mnie nie dziwi, że opowieść o kowale Wakule, synu czarownicy Sołochy, która nie była ani piękna, ani brzydka, ale miała w sobie tyle uroku, że chadzali do niej i sołtys, i diak Osip Nikiforowicz, i Kozak Kornij Czub, i Kozak Kasjan Swerbyguz, a nawet sam diabeł – uwiodła co najmniej dwóch wybitnych kompozytorów operowych.

Czajkowski do Nocy wigilijnej przymierzył się dwukrotnie: najpierw w trzyaktowej operze Kowal Wakuła, która miała premierę w 1876 roku w Teatrze Maryjskim w Petersburgu, poszła zaledwie osiemnaście razy i została zdjęta z afisza bez większych protestów ze strony kompozytora, zdającego sobie sprawę z jej niedostatków; potem zaś w czteroaktowych Trzewiczkach, wystawionych jedenaście lat później w Moskwie, niestety, z jeszcze gorszym skutkiem. Rimski-Korsakow wziął się za opowiadanie Gogola dopiero po śmierci Czajkowskiego: jego Nocz piered Rożdżestwom weszła na scenę Maryjskiego w 1895 roku.

Żadne z trzech wspomnianych dzieł nie zagościło na dobre w repertuarze światowym. Mimo wszystko najlepiej powiodło się Trzewiczkom Czajkowskiego, przede wszystkim za sprawą anglosaskich wyspiarzy: w 1993 roku opera wychynęła z mroków zapomnienia na festiwalu w Wexford, później trafiła na scenę Garsington Opera, w 2009 roku doczekała się inscenizacji w londyńskim Royal Opera House. Z większym trudem przebija się na Zachód Noc wigilijna Rimskiego-Korsakowa – poza Rosją znów najwyżej ceniona przez Brytyjczyków, ale też raz wystawiona we Wrocławiu, choć już tak dawno, że nikt nie pamięta.

Czyżby nie było warto wracać do muzycznej historii trzewików najdroższych, haftowanych złotem? Czyżby twórczość Gogola nie dawała się wtłoczyć w operową konwencję? Czajkowskiemu z pewnością zabrakło poczucia humoru, zrekompensował jednak ten deficyt skupieniem na psychologii postaci. Rimski-Korsakow skłonił się w stronę ludowej farsy, czystego teatru, siłą rzeczy zaniedbując złożony kontekst pierwowzoru literackiego. Muzycznie w żadnym z tych ujęć grzechu znaleźć nie sposób. Kto musi patrzeć, niech sięgnie po wspomnianą już inscenizację Trzewiczków z ROH, zarejestrowaną na DVD w spektakularnym, ale niezbyt głębokim ujęciu Franceski Zambello. Kto woli słuchać, niech poprzestanie na stareńkich nagraniach pod batutą rosyjskich mistrzów i sam rozsądzi, czy bliżej mu do lirycznej interpretacji Czajkowskiego, czy do rubasznej adaptacji Rimskiego-Korsakowa.

Kogo żadna z tych oper nie przekona, niech poczyta o diable, pięknej Oksanie, carskich trzewiczkach, kowalu Wakule i jego matce czarownicy u samego Gogola. Zacna to lektura na dzisiejsze czasy. Konia z rzędem temu, kto nie ryknie śmiechem w scenie audiencji, gdy na pytanie Wakuły, czy to car, jeden z Zaporożców odpowiada: „Gdzie tam car! To sam Potiomkin”.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.