12/2021

Bajka o bezinteresowności

W listopadowym odcinku naszego cyklu szczęśliwie dotarliśmy do sedna, czyli do tej źródłowej chwili, w której raz na zawsze wszystko zostało popsute. Ktoś bowiem w tamtym (rajskim) klimacie zdecydował, że ludzkość nie będzie już dłużej żyć bezpodstawnie, ale stanie się częścią szeroko zakrojonego planu.

 

Co na to pierwsi ludzie? Nic. Nie bardzo zresztą mieli wybór. Ponadto zmamił ich język korzyści, w jakim obiecano im „panowanie” nad resztą istnienia w zamian za udział w niniejszym planie. Na czym ów plan polegał? Na ślepym przestrzeganiu arbitralnych reguł gry – nakazów oraz zakazów. Czym się skończyła cała ta sprawa? Rzecz jasna, złamaniem przez ludzi prawa, a w konsekwencji – surową dlań karą. Człowiek, co prawda, zachował prawo do panowania nad resztą stworzenia, lecz został jednocześnie przeklęty w języku korzyści, w związku z czym cena, jaką mu przyszło płacić za swój przywilej, niemożebnie wzrosła. Praca stała się odtąd dlań „trudem”, „znojem”, codzienną „męką”. Co więcej, ów plan, nie dość, że w dalszym ciągu arbitralny, okazał się, o zgrozo, zamysłem etycznym – grą w kategoriach moralnych. „Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło” – rzekł Pan Bóg w chwili, w której się wszystko popsuło. I raz na zawsze splątało.

W tej jednej chwili „dobro i zło” urosły do kategorii niezbywalnych – systemowych, zasadniczych, fundamentalnych. Choć przecież przedtem, przez tyle milionów lat, nie istniały wcale na Ziemi. Teraz jednakże stały się odwieczne i wszechobecne, a sposobem ich manifestacji pozostał język planu wykraczającego poza to, co jest, czyli język korzyści. Idźmy więc dalej. Interes okazał się współuczestnictwem w tym wykoncypowanym i na wiele pokoleń rozpisanym projekcie, a bezinteresowność – rebeliancką i w gruncie rzeczy antysystemową próbą funkcjonowania „poza dobrem i złem”, a zatem… pychą non serviam. Inaczej mówiąc, dobrowolnym sytuowaniem się poza prawem – skazywaniem się na społeczno-polityczno-kulturalne nieistnienie…

Przewrotne, prawda? Ale to wcale jeszcze nie koniec. Ludzkość bowiem, rozpoznawszy się w tej sytuacji, zrozumiała własny upadek i stworzyła styl dlań adekwatny: tragiczny. W nim to bowiem udatnie referują się również i dzisiaj interesy bytu przeklętego (upadłego), a więc los ludzki.

Wyobraźmy sobie sytuację zgoła „nieludzką” – bycie wyłączone spod prawa (Pisma) i pisma (języka korzyści). Mamy oto skrawek ziemi, na którym stoi wulkan (aktywny, uśpiony, wygasły) i rośnie trawa (zielona, spalona, pod śniegiem). Dopóki w krajobrazie tym nie występują ludzie – jest to zwyczajne miejsce. Po brzegi wypełnione życiem i śmiercią. Kiedy jednak wkroczy doń rodzaj ludzki – z miejsca stanie się sceną. Przestrzenią niesamowitej gry. Fan(t)a(s)tycznych – fantasmagorycznych wręcz – zależności i uwarunkowań. Dlaczego?

Bo dla ludzi – z dawien dawna pogrożonych w nadziejach i obietnicach wyłożonych w prawie (Piśmie) – pozostawanie „poza dobrem i złem” jest zwyczajnie nie do zniesienia. W ramach bowiem „dobra i zła” – a inaczej mówiąc: w języku korzyści – los ludzi, choć wcale niełatwy, wydaje się przynajmniej uzasadniony. Uzbraja go bowiem jakiś sens – wychylenie w pozadoczesną perspektywę. Ponadto uzasadnia go nagroda – owszem, odroczona z powodu ludzkiej „winy”, lecz mimo wszystko znacząco przekraczająca perspektywy doczesne, choć jednocześnie wymagająca i sporych „ofiar”. Takie są właśnie blaski i cienie istnienia interesownego – tego, które bezwiednie od zarania dziejów reprodukujemy. Każdym (interesownym) słowem, a także myślą, uczynkiem i… zaniedbaniem.

W języku bezinteresownym życie nie uzasadnia się przyszłym zyskiem. Co więcej, dyskurs ten nie neutralizuje upadku ludzkości, a w związku z tym – nie stanowi remedium na ludzkie kompleksy. Bezinteresowność jest niezbyt popularna, bo człowiek nie może ani się w jej cieniu ogrzać, ani dzięki niej wznieść na niedostępne inaczej rejestry. W języku bezinteresownym istota ludzka jest… jaka jest… Bezbronna. Pozbawiona alibi, gwarancji, poręczeń… Jest jak wulkan bądź trawa. Kot albo kaczka. Nie zależy nawet od (tragicznego) losu, ale, zwyczajnie, stanowi część sił bezwzględnych – żywiołów życia oraz nieposkromionej śmierci.

Istnienie bezinteresowne to dalece zależna od sił natury dola. Dolę taką znoszą koń, kret oraz gil, a referują ją najprostsze oraz najnaiwniejsze gatunki: wieść gminna, bajka, ballada.

Być może dziś – w epoce nowej romantyczności – właśnie te tryby mowy staną się wreszcie prymarne, a bezinteresowność jako modus vivendi zacznie nam wreszcie wystarczać? Być może oduczymy się (w imię obiecywanych zysków) opakowywać swoje życia (dole) w formuły znacznie pojemniejsze (tragizm, patos i los), acz wcale nieprzynoszące nam aż tak wiele racji oraz spełnienia?

Czy przypadkiem nie o to pytał w listopadowej miniaturze dramatycznej Koń i kamień Hubert Sulima, kiedy postulował przepisanie historii świata na język prostej opowieści, której ośrodkiem będzie kamienny domek z drzwiczkami, zamieszkały przez istoty pozbawione wewnętrznych konfliktów? Pogodzone z własną dolą? Cieszące się wpisaną weń naturalnością, nieuchronnością i bezinteresownością? Bo „na szczęście tragedie się już skończyły”…

A jeśli tak, to językiem nowej (bezinteresownej) wrażliwości mogłaby zostać bajka, bo to ona rekreuje postaci naturalne, nieskażone grą w „dobro i zło”, starsze od wszelkich ludzkich kategorii, w tym również języka korzyści. Takimi bajkami, dookreślanymi zresztą jako Cieniotwory zza Otrytu, czyni swoje miniatury dramatyczne Jola Jarecka, bieszczadzka pisarska. W jej tekstach, do wspólnego zanimowania i performowania przez dzieci oraz dorosłych, Bies i Czady, choć nadal realnie wpływają na życie Bieszczadników, to jako istoty odwieczne, ahistoryczne i naturalne nieodmiennie pozostają „poza dobrem i złem”. Niczym góry, połoniny oraz bukowe lasy.

„Jesteś dobry czy zły?”[1] – pyta kot Bazyl psotnego, kudłatego stwora Czada, który prostodusznie przyznaje, że nie rozumie pytania. Czad jest „tutejszy” i prehistoryczny – znacznie więc starszy od rodzaju ludzkiego. W świecie podzielonym na stronę jasną i ciemną wydaje się być stworzeniem ambiwalentnym, lecz jakimś cudem również i jego nierozstrzygalne moce udało się z czasem okiełznać i przechwycić przedsiębiorczej ludności. Współcześnie bowiem Czad już tylko „czaruje” turystów, wspierając tym samym biznesy prowadzone przez bieszczadzkich gospodarzy. W wysiłkach tych przypomina mi nieco jedną z bohaterek Tysiąca sztuk awangardowych Kennetha Kocha, których omówieniem inaugurowałam przed rokiem cykl „Dramat bezinteresowny” – tytułową Awangardę, która, koniec końców, okazała się „starą drobną kobietą”, KUCHARKĄ i w ogóle – bardzo miłą panią, która opowiada gawiedzi nieweryfikowalne już dziś ciekawostki.

Zupełnie inną bajką o wędrowaniu po pograniczu oraz obrzeżach „dobra i zła” jest prezentowany obok mikrodramat Tłumaczenie dziecku, że jego dom nie przestaje istnieć Natalii Fiedorczuk. Bohaterem miniatury jest JEDEN, czyli uchodźczyni – matka JEDEN JEDEN. Numer nadany kobiecie zamiast imienia zaświadcza o jej anonimowości. Niejako podwójny numer dziecka czyni zeń „kopię zapasową”. Zawilgocona kurtka JEDEN staje się domem dla JEDEN JEDEN – ruchomym namiotem, w którym co rusz rozlega się piękna, acz całkowicie niezrozumiała mowa dziecka. „Rozumiem wszystko, chociaż nie rozpoznaję języka” – powiada JEDEN do JEDEN JEDEN.

Dramat miniaturowy Fiedorczuk w całości składa się z zaklęć, bo współcześnie to właściwie jedyny język, jakim godzi się referować dolę dzieci i kobiet z polsko-białoruskiego pogranicza. W języku korzyści opowieść o nich wypada, przyznajcie sami, nieludzko, bezwzględnie, okrutnie.

Nie wiem, czy jest możliwa bezinteresowność w świecie, który bezustannie legitymizuje się spisanym w języku korzyści twardym jak skała prawem. A jednak wierzę, że bezinteresowność jest możliwa, choć nie umiem jej sobie wyobrazić inaczej, niż tylko jako wyjątku: ekscesu, enklawy, wyspy i przede wszystkim – dramatu.

Mimo wszystko karmię się nadzieją na dolę bezinteresowną – jakże inną od losu, który, obiecując tak wiele, jednocześnie rozpościera nad rodzajem ludzkim ramię bezwzględnej Opatrzności: widmo apokalipsy. Próbuję pozostać odporna na nękanie perspektywą tego, co i tak już się stało, a przy tym wydarza się każdego niemalże dnia. Na naszych oczach… W naszych sumieniach… Nie mam najmniejszych wątpliwości, że upadek nastąpił już u zarania ludzkiego świata, a teraz, w każdym tragicznym zdarzeniu, już tylko się odnawia. Pismo do niczego w tej kwestii nas nie przybliża, bo pozostaje głuche na sprawy nieprzynoszące żadnych realnych korzyści.

JEDEN i JEDEN JEDEN czekają na nas w obcych (najzupełniej alternatywnych) językach, z których ni słowa nie zrozumiemy, jeśli wpierw nie odnajdziemy spełnienia, spokoju i ulgi w doświadczeniu całkowitej bezinteresowności.

 

[1] J. Jarecka, O psotnych Czadach, złym Biesie i dzielnym Sanie, [w:] tejże, Cieniotwory zza Otrytu, ilustr. G. Zubel, Kraków 2016, s. 7.

badaczka literatury, krytyczka i edytorka, członkini Zespołu Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy IBL PAN. Autorka książki „Melancholia i ekstaza” Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009), edytorka Dzienników Agnieszki Osieckiej.