12/2021
Magdalena Drab

Bosko

 

„We are all made of stars” – twierdzi Moby w jednej ze swoich piosenek i podobno ma rację. Wszystko, co jest na Ziemi, w tym my, powstało kiedyś na gwiazdach starszej generacji. Nasze praprzodkinie, gasnąc, wyrzuciły w przestrzeń kosmiczną mnóstwo pyłu, który stał się budulcem naszego świata, a działo się to wiele miliardów lat temu. Wszystkie cięższe pierwiastki, z których się składamy, są efektem wybuchów i przemian wytworzonych na gwiazdach i bez nich nie mielibyśmy szansy powstać. Moby ma rację.

Dorastanie i odchodzenie wydają się w tym kontekście tylko perspektywą, z której obserwujemy istniejące od miliardów lat atomy sklejone w nasze ciała. Nowo powstali ludzie też są w swej istocie jedynie starym jak świat zestawem pierwiastków, a cały proceder narodzin to kolejne odsłony gwiezdnego recyklingu. Poczucie, że jest się fragmentem gwiazdy, wydaje się dosyć przyjemne i nobilitujące. Oznacza bycie częścią czegoś wielkiego, silnego, życiodajnego i długowiecznego. Gwiazdy są przecież piękne, migoczą na niebie, a osiedlowi romantycy przyrównują je do oczu najładniejszych kobiet w dzielnicy. Ludzie lubią takie wielkie porównania. „Jesteśmy z gwiazd” z pewnością brzmi lepiej niż „pochodzimy od małpy”. Choć tak naprawdę małpy też są z gwiazd, podobnie jak nicienie, ośmiornice, komary i drzewa. Wszystkie istoty ładne i brzydkie, dobre i złe.

Pamiętam, że gdy pierwszy raz przeczytałam dokładny opis śmierci Słońca w książce dla dzieci, towarzyszyło mi zaskakujące poczucie niesprawiedliwości. Ponadto zestawienie słów „śmierć” i „Słońce” brzmiało dla mnie jak oksymoron. Byłam szczerze zaskoczona, że widzę je na piśmie, i to w książce dla maluchów. Opis takiego kataklizmu bez obostrzeń wiekowych, bez konsultacji psychologicznej? Jak czytać dzieciom do snu o końcu świata i braku wszelkich nadziei na jego trwanie? Może nie dotknie nas to osobiście, ale co z tymi wszystkimi praprapraprapraprapraprawnukami? To przecież także rodzina. A i samo Słońce, z którym spędzamy wszystkie poranki, wakacje, święta i dni pracujące, jako ofiara przemijania wydało mi się naprawdę godne pożałowania. Przecież, jak wyraźnie zapisał Moby, to mój bliski krewny. Ciało z mego ciała.

Ostatnio trafiłam na wykład z heliofizyki i temat powrócił. Tak naprawdę jesteśmy mieszkańcami nie tyle Ziemi, co Słońca – tłumaczył prowadzący – cały czas jesteśmy smagani przez słoneczny wiatr i żywieni energią wytwarzaną we wnętrzu naszej gwiazdy. To Słońce stanowi podstawę i warunek naszego życia. Śmierci Słońca możemy spodziewać się już za około dziesięć miliardów lat. Akurat wystarczy nam palców, by doliczyć się tego sądnego dnia. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, nasza gwiazda zacznie puchnąć, na skutek czego pochłonie Merkurego oraz Wenus. Może uda się ocalić naszą planetę, ale tak czy owak nie będzie nas to dotyczyć, ponieważ wszystkie oceany dawno wyparują, a błękitna planeta będzie tylko kulą pełną wypalonego żużlu. Mówiąc to, prowadzący uśmiechnął się do nas zadziornie i przeszedł do dalszego rozluźniania atmosfery opowieściami o kresie naszej cywilizacji jako wydarzeniu skrajnie marginalnym w dziejach wszechświata. Jak nam wyjaśnił, średni okres istnienia gatunku wynosi zaledwie od dwóch do trzech milionów lat, toteż nie dotyczy nas tak naprawdę żaden fragment procesu umierania Słońca. W ogóle nie musimy się tym przejmować, ponieważ, zanim cokolwiek się wydarzy, już dawno my i wszystko, co się z nami wiąże, przestanie istnieć. Wszyscy na sali wykładowej zachichotali na te słowa. Łącznie z prowadzącym zachowywaliśmy się tak, jakby to była seria dowcipów. Taka naukowa stand-up comedy. Pod tym śmiechem kryło się może lekkie niedowierzanie, nerwowe napięcie ludzi od pokoleń karmionych ideą nieśmiertelności, wyposażonych w duszę i będących bliskimi krewnymi samego Boga. Nagle taki Moby czy inny profesor mówi nam, że jesteśmy zbudowani ze śmiertelnych gwiazd, z kosmicznego pyłu, i nie występujemy w następnej scenie. A już na pewno nie jesteśmy przewidziani na kolejne akty. Chichoczemy. Zaszła pomyłka, to nie ta rola, nie tak było w umowie. I co na to Biblia?

Przecież Metody z Olimpu tak ładnie dowodził: „Człowiek jest dziełem Boga. Wszystko, co jest dziełem Nieśmiertelności, jest nieśmiertelne. Człowiek zatem jest nieśmiertelny. Z tego powodu Bóg osobiście wytworzył człowieka, a inne rodzaje istot żywych nakazał wytworzyć powietrzu, ziemi i wodzie”. Wyjaśnił wszystko jasno i logicznie. Ukradł trochę od Platona, ale miał też opis stworzenia świata i to głębokie przeświadczenie, które drzemie w każdym z nas i które każe nam nerwowo chichotać na wykładzie z heliofizyki. Jesteśmy przecież boscy. Zdolniejsi od innych stworzeń. To my wynaleźliśmy te wszystkie klatki, smycze, maszyny i leki. Jesteśmy rasą panującą. Nie byle kim. Szychami tej Ziemi. Trudno pogodzić się z wymieraniem tygrysa, ale co z Partenonem? I nikt nam chyba nie powie, że Rzym nie jest wieczny! Jak pogodzić się z rolą epizodysty w dziejach świata, i to w dodatku czarnego charakteru? Na szczęście mamy od kogo się uczyć. Choćby od gwiazd.

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.