2/2022
Dorota Kozińska

Dzieci wielkiego głodu

 

Po deszczowym lecie 1314 roku nastała jesienna plucha, która wkrótce ustąpiła miejsca wyjątkowo surowej zimie. Na przedwiośniu następnego roku niewiele się zmieniło. Śniegi wprawdzie stajały, ale słońce wciąż nie mogło się przebić zza gęstych chmur. Z wiosną do chłodów dołączyły iście biblijne ulewy. W północnej Francji, Niemczech i Skandynawii pługi grzęzły w błocie, w Niderlandach część pól całkiem znikła pod wodą. Tam, gdzie udało się dokonać zasiewów, ziarno gniło, zanim zdążyło skiełkować. Żniwa były żałośnie skąpe. Ceny zbóż w Lotaryngii wzrosły czterokrotnie. Zaczęło brakować chleba. Nie było gdzie suszyć mięsa, nie było jak warzyć solanki, w spiżarniach psuły się resztki zapasów. Głód zajrzał w oczy nie tylko chłopom: nie dojadali też kupcy i rzemieślnicy, rycerstwo i koronowane głowy.

Rok 1316 przyniósł prawdziwą katastrofę. Z ołowianego nieba lały się strugi deszczu, ziemia nie chciała ani wyschnąć, ani się rozgrzać, ani tym bardziej rodzić. Ludzie zaczęli jeść psy i zwierzęta robocze. Resztki ziarna siewnego utłukli na mąkę. Łapali żaby, gotowali korę, wydłubywali larwy ze spróchniałych pni. Kiedy już wszystkiego zabrakło, próbowali się żywić własnymi odchodami. Wreszcie zobojętnieli. Nie odwodzili starszych od dobrowolnej decyzji zagłodzenia się na śmierć, byle ratować młodych, w miarę zdrowych i wciąż jeszcze zdolnych do pracy. W desperacji pozbywali się słabszych dzieci, zostawiając je na pastwę losu i dzikich zwierząt – w leśnych ostępach, jak najdalej od domu, bladym świtem, żeby nie udało im się odnaleźć drogi powrotnej. Jak w baśni o Jasiu i Małgosi, rodzeństwie porzuconym z woli macochy, ale za zgodą ubogiego drwala, który dał się przekonać, że w przeciwnym razie będzie musiał wyciosać deski na trumny dla całej czwórki.

Słynna baśń z wydanego w 1812 roku zbioru braci Grimm kryje w sobie mnóstwo symbolicznych tropów, jej fabularne korzenie sięgają jednak czasów wielkiej klęski głodu – pierwszego z kryzysów, które dotknęły czternastowieczną Europę, w połączeniu z upiornym żniwem konfliktów zbrojnych oraz czarnej śmierci pozbawiając ją nawet jednej czwartej ludności. Z biegiem lat tragiczne okoliczności powstania źródłowej baśni przeniosły się w sferę mitu. Została opowieść o strachu przed porzuceniem, dojrzewaniu do odpowiedzialności i wyciąganiu wniosków z popełnionych błędów – wciąż jednak mroczna i niejednoznaczna, w każdej kolejnej wersji odzwierciedlająca lęki innej epoki.

Tak było również z adaptacją Adelheid Wette, młodszej siostry Engelberta Humperdincka, która w 1889 roku wpadła na pomysł, żeby w święta Bożego Narodzenia urządzić swoim córkom kukiełkowe przedstawienie Jasia i Małgosi. Brat miał tylko dopisać muzykę do czterech towarzyszących sztuce piosenek. Domowy teatrzyk zrobił taką furorę wśród gości, że rodzeństwo rozbudowało go do postaci pokaźnego singspielu z fortepianem. Dwa lata później Humperdinck kończył już prawdziwą trzyaktową operę Hänsel und Gretel – do libretta Adelheid, która pominęła w swej wersji kilka najdrastyczniejszych scen, dodając w zamian kilka dobrodusznych postaci, które wspomogą protagonistów w drodze do szczęśliwego finału.

Nikt tu nikogo nie porzuca – ot, dwoje psotników wysłanych na jagody przez matkę, która chciała mieć chwilę świętego spokoju, gubi się w lesie i trafia do chatki czarownicy. Nad rodzeństwem czuwają duszki i aniołki, wszystko kończy się dobrze, Małgosia przywraca ludzką postać gromadce innych dzieci zaczarowanych przez wiedźmę, która po wepchnięciu do pieca przemienia się w pyszny chrupiący piernik.

Niepojęte dla współczesnego odbiorcy okrucieństwo pierwowzoru było zwierciadłem traumy tamtych nieszczęsnych rodziców – w pełni świadomych, jaki los zgotowali własnym dzieciom, tłumiących jednak wyrzuty sumienia baśnią o ich nieprawdopodobnym ocaleniu i powrocie, kiedy głód przeminie. Polukrowana jak piernik adaptacja Wette niosła w sobie dziewiętnastowieczny lęk przed utratą dziecięcej niewinności i głębokie przekonanie, że potomstwo trzeba jak najdłużej chronić przed złem tego świata. Nic dziwnego, że opera Humperdincka do dziś ląduje w świątecznych programach teatrów i gdzieniegdzie cieszy się większą popularnością niż obowiązkowy wigilijny Dziadek do orzechów.

Mniej oczywisty jest zachwyt, z jakim operowego Jasia i Małgosię przyjęli najwięksi muzycy epoki, na czele z Ryszardem Straussem, który zadyrygował prapremierą utworu w Weimarze, 23 grudnia 1893 roku, i obsadził w partii Jasia swą narzeczoną Pauline (niestety, skręciła nogę w kostce i wystąpiła dopiero w drugim przedstawieniu). Kolejne triumfy odniosły inscenizacje w Monachium i Karlsruhe, odpowiednio pod batutą Hermanna Leviego i Felixa Mottla, dwóch wielkich dyrygentów wagnerowskich. I tu jest pies pogrzebany: Humperdinck przez dwa lata asystował Wagnerowi w przygotowaniach do wystawienia Parsifala, czuwał też nad muzyczną edukacją jego syna Siegfrieda.

Do tego stopnia przesiąkł atmosferą Bayreuth i naukami swego protektora, że w pracy nad Jasiem i Małgosią dokonał genialnej syntezy banału dziecięcej baśni ze wzniosłością Wagnerowskiego mitu, odniesień do niemieckiego folkloru z mistrzostwem wyuczonej od Wagnera roboty orkiestrowej. Co się w libretcie scukrzyło, w muzyce odzyskało pierwotną grozę i tajemnicę. Dostrzegł to brytyjski reżyser Richard Jones, twórca inscenizacji w Metropolitan Opera, w 2008 zarejestrowanej na DVD wytwórni Warner Classics. Jego wizja wzbudza nieodparte skojarzenia z Alicją w Krainie Czarów i podobnie jak książka Carrolla kryje w sobie dwa teksty: dla dzieci i dla ludzi całkiem dorosłych.

Najistotniejsze jednak, że trafia zarazem w sedno baśni i opery Humperdincka. Bo Jaś i Małgosia jest opowieścią o wielkim głodzie bezpieczeństwa. Kiedyś sycono go chlebem. Teraz sam chleb nie wystarczy.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.