3/2022
Antonina Grzegorzewska

Andrzejowi Wanatowi

 

W tym miesiącu mija rok od mojego pierwszego felietonu dla „Teatru”. Jest marzec i zbliża się Międzynarodowy Dzień Teatru. W roli orędzia na ten dzień przytoczę informację, którą spisałam jakiś czas temu z portalu TVN24:

 

W mieście Syracuse w stanie Nowy Jork straży pożarnej udało się uratować mężczyznę, który został uwięziony w ścianie budynku jednego z miejskich teatrów. Nie wiadomo, w jaki sposób się tam dostał. W momencie wyciągania go przez służby – jak podaje BBC – był nagi. Prawdopodobnie mężczyzna wszedł do teatru dwa, trzy dni temu.

 

Więc rok.

Przyszedł czas, aby zdradzić pewną tajemnicę z młodzieńczej, bo jeszcze wczesnolicealnej, przeszłości. Niesiona moim ówczesnym uwielbieniem dla Młodej Polski (które podsyciła jeszcze wystawa Totenmesse w Muzeum Literatury, pokazująca dekadencję modernizmu przez pryzmat Muncha, Weissa i Przybyszewskiego), na pożyczonej maszynie do pisania napisałam dwustronicowy mniej więcej tekst, będący swoistym hołdem złożonym krakowskiej bohemie. Tekst był raczej impresją, a centralne miejsce miała w nim fascynująca mnie wtedy Dagny Przybyszewska, którą znałam dzięki nielicznym wzmiankom Boya-Żeleńskiego ze Znaszli ten kraj? oraz dzięki lekturze Zbłąkanej gwiazdy Ewy Kossak (dziś istotną pozycją jest Dagny Aleksandry Sawickiej). Nie myślałam zresztą, że szczęśliwym zrządzeniem losu po latach przyjdzie mi często obcować tête-à-tête z pastelowym, wykonanym przez Wyspiańskiego portretem Dagny, który przez lata wisiał w Muzeum Narodowym w Warszawie w formie depozytu. Od pewnego czasu pastel wisi w domu właściciela, kolekcjonera Krzysztofa Musiała, który jest moim najbliższym przyjacielem. Dzięki niemu przywoływanie maszynowych kartek sprzed lat jest dla mnie tylko preludium do osobistej historii z Dagny w tle, bo jej zakończenie to wizerunek Dagny na wyciągnięcie ręki.

Jako że stukając w maszynę, poczułam się pisarką, uznałam, że należy niezwłocznie zająć się publikacją i wysłałam kopię tekstu do redakcji „Teatru”. Redaktorem naczelnym miesięcznika był wtedy Andrzej Wanat. Po niedługim czasie listownie poproszono mnie o telefoniczny kontakt, a następnie, już w rozmowie, redaktor Wanat zaprosił mnie na spotkanie w redakcji, mówiąc: „Proszę przyjść w czwartek o czternastej trzydzieści”. Byłam tak rozemocjonowana, że, co nie należało zresztą do rzadkości, poszłam tego dnia na wagary, uznając, że do takiego spotkania muszę mieć czystą głowę, czego moje liceum przez cztery lata ani razu mi nie zapewniło. Mniej więcej od godziny dwunastej krążyłam po Saskiej Kępie, gdzie ówcześnie mieściła się redakcja „Teatru”, a od czternastej już wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego. W przód i w tył, w przód i w tył. Te pół godziny wlokło się niemiłosiernie, ale że punktualność to moja dewiza, wpatrzona w cyferblat maszerowałam karnie, uznając, że muszę zostawić jakieś dwie, trzy minuty na samo wejście do redakcji.

Dodam, że pogoda tego dnia była fatalna, a że byłam w fazie ekstrawagancji i abnegacji, na spotkanie poszłam w rozwalonych butach górskich z lat siedemdziesiątych, za dużych na mnie o jakieś dwa numery oraz w wyświeconej jesionce jakiegoś prawdopodobnego ubeka, którą kupiłam na wagę pod Halą Mirowską. Pierwsze słowa redaktora Wanata, gdy zobaczył mnie w drzwiach, brzmiały: „Byliśmy umówieni na czternastą”. Nie mogłam mu powiedzieć, że owszem, o czternastej byłam dostępna pod jego oknami, więc w przerażeniu wykrzyknęłam: „Nie! Czternasta trzydzieści!!!”. Poczucie, że ów zasłużony dla teatru polskiego człowiek może uważać, że po prostu spóźniłam się bezczelnie na spotkanie, całkowicie mnie sparaliżowało, poczułam jednak, że w moich górskich trepach wyglądam jednak bardziej na spóźniającą się chamkę, niż kobietę modliszkę w rodzaju Przybyszewskiej, i to już był gwóźdź do trumny. Andrzej Wanat zaprosił mnie do swojego gabinetu i wyjął pokreślone długopisem kartki maszynopisu, co było wstępem do rzeczowej korekty przeprowadzonej w bardzo życzliwym i merytorycznym tonie. Zadawał mi pytania, na które próbowałam jakoś odpowiedzieć, ale jasno uświadomiłam sobie, że mój tekst zbytnio zawieszony jest w tak zwanej wrażliwej impresji, a za mało w nim faktograficznej dyscypliny. Na koniec spotkania redaktor Wanat zaproponował, żebym próbowała pisać do „Teatru” krótkie teksty, wychodzące na przykład od jakiegoś szczegółu w spektaklu, który mnie zainspiruje lub stanie się punktem zapalnym dla krótkiej formy.

Byłam szczęśliwa i wdzięczna. Jednak nie byłam w stanie sklecić ani słowa. Może dlatego, że teatr w gruncie rzeczy niespecjalnie mnie kręcił. Na dłuższy czas odłożyłam pisanie, zajmując się głównie modą. Od trepów górskich ewoluowała ona do sukni z lat dwudziestych wkładanych na lewą stronę. Naraziłam ojca na sytuację, gdy w takiej kreacji, zwieńczonej brokatowymi srebrnymi butami, pojawiłam się na jednej z jego premier. „Dlaczego mi to zrobiłaś?” – spytał później. Nie pamiętam, co mu odpowiedziałam… Rok temu zorientowałam się, że moda mnie nie interesuje. I że uwielbiam pisać felietony do „Teatru”.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.