Pan Maluśkiewicz i husyci
Chyba nic nas tak nie irytuje w Czechach, jak ich odporność na kompleksy. Wszelkie niedostatki – urody, rzemiosła bądź intelektu – biorą za rzecz oczywistą i niespecjalnie się nimi przejmują. Bo i po co? Chlubią się przecież najlepszym piwem na świecie (i mają całkowitą rację). Gdyby im zależało, trąbiliby na prawo i lewo, że nie ma w Europie większego zamku niż Pražský hrad (ale nie trąbią, bo to przecież prawda). Zamiast urządzić w Mariańskich Łaźniach muzeum wodolecznictwa, oferują turystom pakiety sanatoryjne w zabytkowych hotelach (i pozwalają się kąpać w prywatnej wannie syna królowej Wiktorii). Jak idą do teatru na czeską operę, to dlatego, że naprawdę kochają swój rodzimy repertuar i nie czują się w obowiązku przed nikim tłumaczyć z miłości do Dvořáka, Smetany albo Janáčka. Pomijając stany nadzwyczajne – na przykład wojnę lub zarazę – zagraniczny meloman może się wybrać do Czech w ciemno: na taką Rusałkę zawsze gdzieś trafi i w finale będzie chlipał w chusteczkę razem z tutejszą widownią.
Ale i pośmiać się Czesi umieją: zwłaszcza z siebie samych. A jeszcze ładniej świętują własne sukcesy. Tylko Czech mógł wpaść na pomysł skomponowania opery hokejowej – w nagłym porywie entuzjazmu, tuż po zwycięstwie kadry narodowej na olimpiadzie w Nagano. Martin Smolka postawił w bramce kontratenora, chórowi żeńskiemu powierzył zbiorową partię lodowiska, a całość utworu podzielił na trzy tercje z dogrywką. O ile dobrze pamiętam, właśnie w trzeciej znalazł się wielki duet Dobrego Wojaka Szwejka i Prezydenta Václava Havla. Operowy Havel schodzi na scenę z własnego portretu. Obecny na premierze prawdziwy Havel też mało nie zszedł – tyle że ze śmiechu.
Skoro już o Szwejku mowa, bodaj żadna z literatur europejskich nie może się poszczycić tak bogatą kolekcją antybohaterów – brzydkich jak noc, głupich jak but, szurniętych, nieokrzesanych, uzależnionych od wszelkich nałogów i bezgranicznie kochanych przez czytelników. Zanim ikoną wyobraźni zbiorowej został prostoduszny żołnierz Wielkiej Wojny, mieszkańcy Bohemii zaczytywali się w cyklu powieści fantastycznych Svatopluka Čecha Wyprawy pana Broučka, z których pierwsza ukazała się w 1888 roku. Wielbicielem przygód praskiego kamienicznika był także Leoš Janáček. Tuż po śmierci autora, w roku 1908, wyjednał u rodziny Čechów zgodę na sporządzenie ich operowej adaptacji.
„Brouček” niby znaczy po czesku „żuczek”, ale tak naprawdę chodzi o dziubdziusia, złociutkie maleństwo. Ten niechlujny i wiecznie zawiany człowieczek – w przeciwieństwie do Tuwimowego pana Maluśkiewicza – nie jest jednak szczególnie ciekawy świata. To tępy ignorant, tchórz i kołtun: typowy okaz mieszczańskiego filistra, którego Čech w swych powiastkach próbował czytelnikom obrzydzić, a osiągnął skutek wręcz przeciwny. No bo jak tu nie kochać starego idioty, który wytacza się po pijaku ze swej ulubionej gospody w Vikárce na praskich Hradczanach, po czym budzi się a to na Księżycu, a to na Wystawie Jubileuszowej w Pradze, a to w skarbcu króla Wacława, tyle że w 1420 roku, w przeddzień bitwy o Witkową Górę podczas wojen husyckich? Komu nie urwał się film po nocy w czeskiej piwiarni, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Prace Janáčka nad „księżycowym” i „husyckim” epizodem przygód Broučka ciągnęły się latami. Niezadowolony kompozytor tak długo odprawiał kolejnych librecistów, aż w końcu sam napisał tekst. Odrywał się od partytury, by dopilnować wznowień swoich wcześniejszych oper. Wielokrotnie zmieniał koncepcję. Kończył Výlety páně Broučkovy, kiedy na gruzach monarchii austro-węgierskiej rodziły się nowe państwa. Zadedykował swoje dzieło prezydentowi Tomaszowi Masarykowi, „ojcu niezawisłej Czechosłowacji”.
Był pewien, że właściwie poprzesuwał akcenty, że odkrył pierwotne intencje autora, który był żarliwym słowianofilem i działaczem niepodległościowym. Chciał wyświadczyć Čechowi przysługę: uderzyć w podniosłe tony, w porywie patriotyzmu zohydzić rodakom Broučka – egoistę, ochlapusa i serwilistycznego hipokrytę. Trafił kulą w płot. Praską premierę w kwietniu 1920 roku przyjęto lodowato. Výlety zeszły z afisza po kilku tygodniach. Czesi stanęli murem za swoim antybohaterem. Litość nad biednym „Żuczkiem” nie pozwoliła docenić przebłysków prawdziwego muzycznego natchnienia: w operze, którą pewien dyrygent nazwał arcydziełem pękniętym, sklejonym z kilku nieprzystających do siebie warstw. Poniekąd miał rację. Janáček w swoim zapale nie dostrzegł drugiego dna satyrycznej powiastki. Umknęło mu, że Čech drwi nie tylko z drobnomieszczaństwa Broučka, ale też z przeintelektualizowanego snobizmu mieszkańców Srebrnego Globu i radykalnych zapatrywań politycznych husytów Žižki. Skomponował operę chwilami przepiękną, tylko nie bardzo wiadomo o czym i dla kogo.
Wyprawy pana Broučka wciąż nie mogą się przebić na scenę, nie tylko w ojczyźnie Janáčka. Do czeskich teatrów wróciły dopiero po wojnie i do tej pory nie cieszą się szczególnym zainteresowaniem menedżerów kultury. Doczekały się zaledwie czterech pełnych nagrań i dawno już zapomnianej adaptacji telewizyjnej z 1963 roku. Najnowsza inscenizacja w praskim Národním divadle, zamówiona u zdolnej skądinąd reżyserki Slávy Daubnerovej, spotkała się z falą nieprzychylnych recenzji. Krytycy zarzucili dyrekcji teatru, że wepchnęła Pana Broučka na siłę w jubileuszowy sezon stulecia niepodległości, marnując kolejną szansę „odczarowania” pechowej opery.
Lubię Výlety páně Broučkovy, ale trochę boję się do tego przyznać, bo jestem z Polski i mam kompleksy. Czesi wolą czytać powiastki Čecha i pokładać się ze śmiechu nad słowami Žižki, który po przeprawach z Broučkiem oświadcza zdesperowany: „Niemożliwe, żebyśmy mieli takich potomków”.