5/2022
Jacek Kopciński

Kwiatki w maju

 

Czy wiecie, że w Polsce działa Związek Pisarzy ze Wsi? Organizacja jest młoda, mogliście więc przegapić jej powstanie. Wstydu nie ma, ale jest trend. Na własne uszy słyszałem, jak znany kiedyś komentator życia teatralnego w Polsce, a obecnie dyrektor stołecznego teatru, publicznie chwalił się swoim wiejskim pochodzeniem. Podczas popremierowego bankietu stał na tle słomy, malowniczo składowanej w teatrze, a wszyscy dyskretnie zerkali na buty. W innym progresywnym teatrze słomiany balot stoczył się kiedyś na mnie ze sceny, myślę więc, że ja także mam prawo przyznawać się do wiejskiego pochodzenia, przynajmniej po mieczu. Mój dziadek pracował we młynie, może więc razem z byłym krytykiem stworzymy jakiś fajny związek?

W skład Związku Pisarzy ze Wsi wchodzą głównie twórcy, za to kilku pokoleń, m.in. Marian Pilot, Zbigniew Machej, Adam Wiedemann, Marcin Polak i nasz Przemysław Pilarski, który ma na koncie sztukę Tata wiesza się w lesie i zna się na rzeczy. Są też twórczynie, ale w mniejszości: Aleksandra Zielińska, Urszula Honek i Renata Bożek. Wspólnie wydali antologię opowiadań Kwiatki polskie, które, jak formułuje to wydawca, „zaskakują czytelnika tym, jak wiele może być fabularnych skojarzeń związanych ze statyczną przecież i niezbyt z pozoru atrakcyjną roślinnością”. Związek Pisarzy ze Wsi jest oczywiście związkiem nieformalnym, ale o działalności jego członków informuje na fejsbuku. Ostatni post, z 3 maja, zaniepokoił mnie stereotypowym podejściem do ludzi wsi, ale uspokoił ogólną wymową ekopolityczną: „nasz związkowiec Przemysław Pilarski bardzo lubi nie robić, a mieć. z radością więc powitał na swoim łódzkim balkonie wyrosły nagle a niespodziewanie lubczyk. załączona fotografia przedstawia wzmiankowany krzew na tle wywieszonej z okazji święta narodowego flagi Unii Europejskiej” (pisownia oryginalna). Na fejsbuku Pisarzy ze Wsi znajdziecie też pozdrowienia od Jakuba Szeli, a także opis tradycyjnej wiejskiej infrastruktury, na przykład stodoły. Otóż stodoła, jeśli ktoś nie wie, „służy do przechowywania zboża, siana, słomy, narzędzi rolniczych, rozmaitych płodów ziemi”. Związkowcy wykazują się też pamięcią kulturową i podają, że w stodole „bywały organizowane wesela, nocowali w niej partyzanci, wieszali się chłopi. Niekiedy też palono w stodołach ludzi”. Takie to „kwiatki polskie” pielęgnują na swojej stronie Pisarze ze Wsi.

Zasadniczo jednak zajmuje ich wszelka roślinność: „dęby i brzozy, mech i perz, mlecze i lilie, balkonowe turki i doniczkowe drzewka szczęścia” (to znowu wydawca). Wszystkie te cuda polskiej natury ci zdolni twórcy „pielą, podlewają, zrywają, koszą i ścinają”, chyba natomiast nie wymieniają z nią miłosnych uścisków, choć to teraz modne. Adam Wiedemann w jednej z radiowych audycji utożsamił się z rośliną doniczkową, nie słyszałem jednak, żeby zakochał się w jakimś innym kwiatku z parapetu. Twórcy teatralni są pod tym względem znacznie odważniejsi. W Opowieściach niemoralnych Jakuba Skrzywanka w Teatrze Powszechnym w Warszawie padają ze sceny takie hasła: „Lepiej spuścić się w mysią norkę, niż spłodzić kolejne dziecko, które pampersami zanieczyści Ziemię…”. Niestety, to rewelacyjne zdanie napisał w swojej książce Łukasz Łuczaj, który naprawdę zna się na roślinach, ale do Związku Pisarzy ze Wsi chyba nie należy. A powinien, bo jego książka o pięknym, intertekstualnym tytule Seks w wielkim lesie czyni z niego lidera literatury ekologicznej.

Ekologia rzecz ważna, więc i my pytamy o nią w „Teatrze”. „Zaangażowanie ekoaktywistyczne polskiego teatru charakteryzuje się stosunkiem odwrotnie proporcjonalnym do stopnia naturalności miejsca, z którego twórcy mówią. Tym większe zainteresowanie naturą – im większe teatralne miasto” – zauważa trzeźwo Grzegorz Kondrasiuk, ale cóż w tym dziwnego? Miejscy artyści tęsknią za wsią, bo w miastach oddychają smogiem i tkwią w typowo miejskich (czytaj: ponowoczesnych) sprzecznościach. „Najbardziej przetworzone technologicznie środowisko metropolii, na czele z Warszawą, to miejsce, gdzie wyciąga się najradykalniejsze wnioski” – nie ustępuje Kondrasiuk. „Co więcej – spektakle snujących posthumanistyczne, postapokaliptyczne i proekologiczne wizje często należą do najbardziej nasyconych technologią sceniczną, a więc tworzone są w środowisku infrastrukturalnym, ekstremalnie pozbawionym natury (nie wspominając już o generowanym przez instytucję śladzie węglowym)”. I tu się z autorem artykułu Ekoteatr po naturze otwarcie nie zgodzę. W porównaniu z dawniejszymi produkcjami, teatr ekologicznie świadomy zostawia w atmosferze ślad nieznaczny. Przecież dzisiaj gra się prawie bez scenografii, w salach wielkości foyer, a kostiumy aktorom kupuje się w lumpeksach. Owszem, projekcje ciągną trochę prądu, ale co to znaczy w porównaniu z kręcącą się obrotówką czy ruchomymi sztankietami?

W ogóle uważam, że największy ślad węglowy w teatrze zostawiają za sobą wypasione bryki artystów, którzy po spektaklu pędzą do domku na wsi, żeby trochę odpocząć. No, są też tacy, którzy ze wsi nie wyjeżdżają, i to oni tworzą najbardziej ekologiczny teatr w Polsce. „Amatorski teatr obrzędowy gmin i powiatów”, który jednak – uparcie przypomina Kondrasiuk – „nie jest zbyt ekoaktywistycznie radykalny”. Ciekawe dlaczego?

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.