5/2022
Dorota Kozińska

Pochwała decorum

 

W im większym kryzysie pogrąża się współczesny świat, przechodząc płynnie od jednej tragedii do drugiej i grzęznąc w umoralniających pouczeniach, że jak płoną lasy, to nie czas żałować róż, tym częściej ogarnia mnie poczucie niestosowności, braku decorum. Odłóżmy na bok Arystotelesa, Cycerona i Horacego – bardziej mi chodzi o stosowność w późniejszym, nowożytnym tego słowa znaczeniu, najkrócej i najdosadniej podsumowaną przez hrabiego Chesterfielda, brytyjskiego pisarza, dyplomatę i wybitnego polityka wigów: „Maniery to za mało, moralność zbyt wiele”. Kłopot w tym, że ktokolwiek odwoła się dziś do pojęcia decorum, ryzykuje w najlepszym razie, że nie zostanie zrozumiany, w najgorszym zaś – że zostanie pomówiony o wstecznictwo i zdradę prawdziwej sztuki. Także operowej.

A przecież w decorum chodzi tylko o to, żeby stosowne dać rzeczy słowo, gest i instrument. Nie umoralniać na siłę i nie drzeć szat, że na drugim końcu Europy ktoś się ośmielił wystawić teraz Szostakowicza, z drugiej zaś strony wykazać się odrobiną wyobraźni i empatii, a nie tylko dobrych manier, i zastanowić się, czy po dwóch latach pandemii, kilku miesiącach wojny za naszą wschodnią granicą, i co najmniej dekadzie bicia na alarm, że świat zmierza w stronę katastrofy ekologicznej na niespotykaną dotąd skalę, nie warto byłoby trochę przewietrzyć i odkurzyć repertuaru naszych rodzimych teatrów muzycznych.

Albowiem utrzymywanie pobłażliwej i wiernej widowni w przeświadczeniu, że najskuteczniejszym lekiem na całe zło będzie kolejna inscenizacja Toski na przemian z kolejną inscenizacją Cyrulika sewilskiego, jest nie tylko niestosowne, ale najzwyczajniej krótkowzroczne. Nie wszyscy operomani chodzą do teatru po to, żeby wypaść z loży z zachwytu nad uwielbianym kontratenorem i wepchnąć się paparazzim przed obiektyw w nadziei wylądowania nazajutrz na Pudelku. Jest wśród nich całkiem pokaźna liczba osób wrażliwych nie tylko na muzykę i śpiew, lecz również na to, co się wokół nas dzieje. I trudno się dziwić takim ludziom, że coraz częściej zostają w domu: przed transmisją internetową, dobrze zrobionym filmem dokumentalnym albo czymkolwiek, co uśmierzy ich głód wiedzy i bezpieczeństwa. Głód dźwięków zaspokoją sobie we własnym zakresie.

Teatru sami sobie jednak nie zrobią. Doskonale o tym wiedzą menedżerowie scen operowych w innych krajach: także szacownego Teatro Real w Madrycie, który właśnie zdecydował się podjąć współpracę z katalońską grupą teatralną Agrupación Señor Serrano. Eksperymentalny kolektyw, złożony z pięciorga członków przedstawiających się jako Prezydent, Premier, Szef Sztabu, Młotek i Utrwalacz, zaprezentuje na scenie Teatro de La Abadía operę własnego pomysłu pod wieloznacznym tytułem Extinción. Słowo to może określać po prostu wymieranie, ale też zagładę, dogaszanie pożaru, dopalanie się zgliszcz. A może wszystko naraz, bo Agrupación Señor Serrano specjalizuje się w uzmysławianiu swoim odbiorcom niekompatybilności dzisiejszego świata, jego beznadziejnych paradoksów i wiodącej donikąd, niezrozumiałej różnorodności.

Nie polecam Czytelnikom tego przedstawienia, bo go jeszcze nie widziałam. Ale się wybieram i mam zamiar o nim napisać, bo przesłanie Katalończyków, dostrzegających rażącą niestosowność czasów, w których pożar lasu deszczowego, tragedia amazońskich plemion i śmierć pracujących w nieludzkich warunkach górników zderzają się z bezradnością i obojętnością ludzi zagapionych we własne komórki, Fejsy i Instagramy, wydaje mi się dziwnie bliskie. Nie mam pojęcia, czy wyjdzie z tego gniot, czy arcydzieło. Cieszy mnie, że w muzyczną stronę przedsięwzięcia zaangażowali się chórzyści Teatro Real i znakomity zespół muzyki dawnej Nereydas. Intryguje, że w warstwie dźwiękowej twórcy postanowili zderzyć ze sobą dwie msze Joana Cererolsa, kompozytora katalońskiego baroku: Missa pro defunctis, upamiętniającą ofiary plagi czarnej śmierci, która w połowie XVII wieku zdziesiątkowała Barcelonę, oraz Missa de Batalla, skomponowaną dla uczczenia podboju Królestwa Neapolu. Niepokoi, czy ich koncepcja pomieści, udźwignie i skutecznie okiełzna wszystkie nasze obecne strachy: przed wojną, zarazą, pospolitą ludzką niegodziwością i jeszcze pospolitszą głupotą.

Bo jeśli udźwignie, będzie to kolejny dowód na zasadność poruszania wspólnoty, angażowania artystów w projekty przemawiające nie tylko do naszej muzycznej i teatralnej wrażliwości, ale też do najgłębszych pokładów sumienia, współodpowiedzialności za ten biedny, popalony, wymierający na naszych oczach świat. Jeśli nie udźwignie, trudno. Może uda się młodym kompozytorom, śpiewakom, instrumentalistom, dramaturgom, zapraszanym do współudziału w podobnych przedsięwzięciach w Anglii, Szwajcarii i Belgii. Życzliwie wspieranych, hojnie finansowanych, mądrze promowanych nie tylko w mediach środowiskowych i wśród kolegów po fachu. To jest właśnie stosowne, to się mieści w pojęciu decorum, to pozwala, jak u Gombrowicza, recytować nasze człowieczeństwo. Jeśli w tej części Europy zaniedbamy ten wspólny obowiązek, przyjdzie nam już tylko rozpamiętywać lament Malvolia z Wieczoru Trzech Króli: „Czyście powariowali? Co wam się zrobiło? Gdzieście podzieli rozum, maniery i uczciwość? […] Czy nie macie żadnego względu na miejsce, osoby, czas i na was samych?”.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.