6/2022
Grzegorz Kondrasiuk

Koleżankom i kolegom z pracy

 

Mam kolegę spoza „branży” (mowa o teatrze, żeby było jasne). Spotykam go na mieście. Kolega lubi zadawać naiwne pytania w rodzaju: czym właściwie się zajmujesz, z czego ty właściwie żyjesz i takie tam. Świetnie, że o to pytasz, mówię, masz, poczytaj, mówię, i daję mu do ręki ostatnie numery „Dwutygodnika”, pracowicie stymulujące dyskusję o krytyce teatralnej i w ogóle. Że dyktatura, że niskie stawki, że prekaryzacja, że artyści nie współczują krytykom, że krew pot i łzy, że mafia mężczyzn dziadersów (a nie, tego nie było, to dodałem od siebie) – a przecież aktywizm jest ważny i my, krytyczki i krytycy, też powinniśmy. Ale nie ma jak. Eee tam, mówi on, a przypomnij sobie, jak pisałeś o teatrze do lubelskiej „Wyborczej”, kiedy to było? Piętnaście lat temu, za wierszówkę. I jakoś przeżyłeś, do tej pory żyjesz, a świata nie zmieniłeś. Ano nie zmieniłem, bo zająłem się czymś innym. Skończyło się pisanie za wierszówkę, kiedy idąc do innej pracy, spotkałem w parku Saskim (Lublin też ma) redaktor naczelną, i spontanicznie, w odpowiedzi na jej „może byś znowu coś do nas napisał, masz świetne pióro”, odpaliłem, że w obecnym stanie zdrowia i rodziny nie stać mnie, żeby w lubelskiej „GW” recenzje teatralne pisywać, co tydzień albo i dwa. Redaktor naczelna zamilkła, nie wiem, czy się już samodzielnie domyśliła, że kosztują też bilet na autobus do teatru (bo nie taksówka przecież), że bułka w sklepie po spektaklu (bo nie kolacja przecież) i tak dalej. Marudzisz, kolega odpowiada, i złośliwie przypomina, że jednak mi od tamtego czasu nie przeszło, i jakoś siebie (i nie tylko siebie) wyżywiłeś. No nie przeszło, toksyczne hobby. Ale po co ci to w ogóle, gdzie ty byłeś i co ty w ogóle widziałeś, chyba się jednak nie znasz, i daj sobie spokój. Odłóż ten „Dwutygodnik”, poczytaj lepiej Mickiewicza, dodaje. Mickiewicza? Tak, O krytykach i recenzentach warszawskich, 1828. Może w końcu zrozumiesz, że życie jest gdzie indziej. Ale gdzie? Jak to gdzie – w Warszawie chyba, durniu. Patrzę, czytam, oczom nie wierzę. „W takim stanie krytyki, godne uwagi i budujące jest dobre porozumienie sąsiedzkie, w jakiem krytycy z sobą i z autorami żyli, uszanowanie, z jakiem zobopólne wyroki przyjmowali i skrupulatność, z jaką je dosłownie z ust do ust, z pióra do piór przelewali. Zdanie księdza Golańskiego przytacza Franciszek Dmochowski, Franciszka Dmochowskiego przytacza Ludwik Osiński, wszystkich przytacza Stanisław Potocki, wszyscy przytaczają Stanisława Potockiego. Zdania te koncentrują się na chwilę w Historyi Literatury Bentkowskiego, skąd w różnych przytaczaniach kanałem dzienników, przedmów i mów pochwalnych do swoich źródeł wracają. Utrzymuje się tym sposobem w Warszawie w ciągłym obiegu pewna liczba zdań, niemających gdzieindziej żadnej wartości, jak na Żmudzi ciągle krążą stare talary holenderskie i orty”. Tego było już za dużo, wzburzony cisnąłem w kąt Mickiewicza (i nie doczytałem, że dalej pisze on tymi słowy: „Tej krytycznej szkoły dotąd istnieją w Warszawie zwolennicy, coraz w przykrzejszem i zabawniejszem względem Europy położeniu. […] Słabiejącą odwagę krzepią czytaniem broszurek i kilku dzienników francuskich, najmniej we Francyi czytanych”). Jakżeż to, trzeba mi do Warszawy jechać, jak już krytykiem koniecznie zostać chciałem! No w końcu zrozumiałeś, kolega mówi. Ale nie przejmuj się, dorzuca od niechcenia (bo on jednak sadysta), zobacz, co to Hal Foster wysmarował, a „Teksty Drugie” przedrukowały w czerwcowym numerze z 2015. I poszedł, zostawiając mnie z Halem: „Z jednej strony istnieje quasi-gramsciańskie stanowisko sztuki aktywistycznej, która, dzięki estetycznej autonomii nadanej jej przez bezbożne przymierze analizy krytycznej i kapitału, dostrzega szerokie pole dla praktyk społecznych. Z drugiej strony jest stanowisko quasi-adorniańskie, które upiera się przy kategorii sztuki, lecz z tym rozpaczliwym założeniem, że jej minimalna autonomia zakłada minimalną negatywność. Działanie sztuki zostaje ograniczone do ruchów formalnych. Ta komplementarność przypomina nieco związek między dadaizmem a surrealizmem w ujęciu Deborda, który (w swej wizji dialektyki jako wzajemnie zapewnianej destrukcji) napisał: »Dadaizm usiłował znieść sztukę, nie urzeczywistniając jej; surrealizm zaś chciał urzeczywistnić sztukę bez jej zniesienia«”.

Co ty mówisz, Hal? Powiedz proszę, którą ścieżką iść. Popatrzył smutno, ścisnął rękę i zniknął. Do domu wróciłem smutny, zasnąłem całkowicie na trzeźwo. Przyśniły mi się złote litery na biało-czerwonym tle. Było tam napisane, cytuję: „Krytyka jest pochodną teatru, a teatr – krytyki. Kończy się teatr, w którym o coś chodzi autorowi na spółkę z reżyserem i aktorami, może o nieukierunkowaną dyskusję, może o bezinteresowną grę znaczeń, może o dzieło sztuki? Jeśli wszystko jest polityczne, bo świat to płeć, klasa, rasa i kasa, to przydadzą się tylko krytycy od polityki, a ci pozostali, od dzieł i bezinteresowności, stopniowo wymrą”. A pod spodem jeszcze, petitem, ale za to wersalikami: „NIE PRZEJMUJ SIĘ”.

teatrolog, dramaturg, krytyk teatralny. Redaktor i współautor książek Scena Lublin (2017) i Cyrk w świecie widowisk (2017). Pracuje na UMCS, współpracuje z Instytutem Teatralnym w Warszawie.