6/2022
Obrazek ilustrujący tekst Skarby miasta całego

Skarby miasta całego

 

Autor, którego literacki porte-parole zalicza się „do grona tych nowoczesnych mężczyzn, którzy robią zakupy i obiady, obierają ziemniaki, gotują makarony, ryże, kasze gryczane, jęczmienne, bulgur i inne takie”, a jednocześnie nie może wybaczyć swojej partnerce niechęci do piwiarni Pod Czarnym Wołem w pobliżu hradczańskiej Lorety (bo „to nie był wegański bar”), pośrednio zaś do mostu Karola, który do tej piwiarni prowadzi – okazał się na tyle nierozważny, by na spotkaniu promocyjnym polecić Praskie święta radości, czyli zasadę Don Giovanniego jako lekturę przede wszystkim dla kobiet. W ten sposób pochopnie zawęził grono odbiorców swej książki i trochę chybił celu. To nie jest rzecz ani dla feministek czwartej fali, ani dla wielbicielek lekkich historii o pożądaniu i niespełnionej miłości, napotykanych w środkach komunikacji publicznej i rozpoznawalnych dzięki zafoliowanym egzemplarzom bestsellerów wypożyczonych z miejscowej biblioteki, bo ich życie – nawet u boku mężczyzn zobowiązanych do wymiany opon z letnich na zimowe i na odwrót – nie pozwala na świadomy zakup pozycji z list polecanych przez tak zwanych opiniotwórczych krytyków.

To manifest pokolenia, do którego należę wraz z autorem ukrywającym się pod pseudonimem Jacek Pomorski. Z moich obliczeń wynika, że jestem od niego cztery lata starsza, ale w czasach transformacji ustrojowej ta znikoma różnica wieku i nieodparta różnica płci pociągały za sobą brzemienne w skutki konsekwencje. Widzieliśmy i przeżywaliśmy z grubsza to samo. Sęk jednak w tym, że wchodziliśmy w dorosłość ze skrajnie odmiennych pozycji. Kiedy walił się mur berliński, a w Czechosłowacji rozgrywała się aksamitna rewolucja, autor był młodym studentem, przed którym otwierały się oszałamiające – i spełnione – perspektywy zawodowe, wciąż jednak nieświadomym, że idące przez Europę tsunami zachwieje jego poczuciem męskości, niegdysiejszą pewnością relacji między płciami i patriarchalnym konstruktem małżeństwa. Ja w tym samym czasie wkraczałam w ten świat jako doskonale wykształcona absolwentka prestiżowej uczelni, szczęśliwa partnerka i matka, która nie była jeszcze świadoma, że na drodze do jej spełnienia zawodowego staną kompleksy obydwu płci, zostawiając ją – po trzydziestu z górą latach – w dojmującym poczuciu, że wylądowała na jakiejś ziemi niczyjej, niezdolna pojąć opisywanej przez autora „męskiej szowinistycznej szorstkości, która […] stała się surowością feministek”.

Z tą obupłciową szorstkością – rozumianą całkiem inaczej – szłam za pan brat od dzieciństwa. Mój skrajnie patriarchalny ojciec nie potrafił wymienić opon z zimowych na letnie (żeby sparafrazować autora, głównie dlatego, że nie było wtedy jeszcze opon zimowych), za to w nowoczesności swojej nie pozwalał nikomu uczestniczyć w skomplikowanym procesie wytwarzania sałatki szopskiej – z której składnikami zamykał się na godzinę w łazience i krajał je pieczołowicie nad wanną, twierdząc, że brzydzi się zlewu w kuchni. Zapewne dlatego w narrację Praskich świąt radości… wchodziłam powoli i opornie. Po pierwszym rozdziale, zniechęcona z jednej strony samobiczowaniem autora, z drugiej zaś próbą przerzucenia choćby części odpowiedzialności za swój życiowy eskapizm na kryzys w związku, odłożyłam książkę na kilka tygodni. Dopiero w rozdziale drugim, w którym autor odsłania kulisy wizyty pana Hrabala w Warszawie – w marcu 1968 roku, kiedy pisarz przyjechał jeden jedyny raz do stolicy, „teoretycznie na spotkanie z czytelnikami”, w rzeczywistości po to, żeby spotkać się z matką narratora – doceniłam subtelną ironię pisarza, tym bardziej dla mnie czytelną i nieodparcie śmieszną, że jego żałosne perypetie jako żywo przypominały początki mojej kariery zawodowej, co zabawniejsze, w dużej mierze związane z tymi samymi redakcjami oraz instytucjami kultury.

Dalej poszło już gładko, zwłaszcza że Praga od lat była celem także i moich eskapistycznych wycieczek. Kult Hrabala, Haszka i Kafki wyniosłam jeszcze z domu rodzinnego. Uroki Złotego Miasta zaczęłam odkrywać nieco później niż autor, ściślej w 1991 roku, ale nasze praskie początki przebiegały podobnym trybem, podejrzewam, że całkiem niepojętym dla współczesnego obieżyświata. Pierwszą, jak się okazało, niezwykle owocną podróż odbyłam ze stoma koronami w kieszeni, żywiąc się czerstwymi rohlíkami popijanymi becherovką, w domu Znajomego Pisarza Znajomej Tłumaczki. Moje późniejsze spotkanie z Hrabalem w piwiarni U Zlatého Tygra odbyło się w tak nieprawdopodobnych okolicznościach, że do dziś boję się o tym mówić, przekonana, że nikt mi nie uwierzy. Z każdą kolejną wizytą Praga coraz mniej była dla mnie miastem, coraz bardziej zaś żywą istotą, pokochaną nie wiadomo dlaczego, bo, jak pisze Pomorski, „nigdy nie można przecież wiedzieć do końca, jak się kogoś pokochało”. Kiedyś mnie Praga ostrzegła: po którymś spektaklu w Teatrze Narodowym zarezerwowałam nocleg w pobliskim hotelu Thalia – ni stąd, ni zowąd zasłabłam i o mały włos wylądowałabym w szpitalu. Wkrótce potem w zabytkowym gmachu wybuchł tragiczny pożar, w którym zginęły co najmniej trzy osoby, a dziesiątki zostały ranne.

Piszę o własnych doświadczeniach z Pragą ze zdumieniem przemieszanym z łagodną zawiścią: że mój rówieśnik zdołał przezwyciężyć wszelkie opory i napisać rzecz w stylu bliskim całemu pokoleniu. To nie jest powieść. To nie jest nawet narracja szkatułkowa – to zbiór luźnych esejów, w których autor istotnie wodzi czytelnika na manowce, już to wypowiadając się w trzeciej osobie, już to podszywając się pod Hrabala albo każąc Mozartowi nucić piosenkę Stinga. Ja się w tym nie gubię. Raczej wyczuwam pewną dysproporcję – postać „ojca chrzestnego” narratora wysuwa się jednoznacznie na pierwszy plan. Co w pełni zrozumiałe: ikona Hrabala tak mocno zapadła w zbiorową pamięć naszego pokolenia, że nie zdziwiło nas kiedyś ogłoszenie znajomego, który zaanonsował sprzedaż nieruchomości krótkim „sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać”. Pomorski próbuje jednak sugerować, że równie istotną rolę w jego opowieści odgrywają Kafka, wspomniany już Mozart, a nawet Freud.

To jednak nieprawda. Narrator Praskich świąt radości… myśli i pisze Hrabalem. Na tyle zręcznie i dobitnie, że umyka naszej uwagi to, co w prozie Hrabala najistotniejsze – w pisarstwie Pomorskiego brakuje czasem prawdziwie hrabalowskiej precyzji. Nie wystarczy przypomnieć, że „to był jeszcze czas, kiedy nikt nie słyszał o czymś takim jak zdrowy tryb życia”. Warto by zręczniej powiązać nieustannie przywoływany spektakl Fausta w Divadle pod Palmovkou w reżyserii Jana Klaty z niechcianą i znienawidzoną przez Hrabala pracą w charakterze pracownika technicznego tej sceny. Czuję niedosyt, kiedy autor wspomina anegdotę o profesorze z Akademii Teatralnej, który zanucił, a potem nawet zagwizdał melodię, „której tytuł stał się również tytułem zaadaptowanej […] książki Bohumila Hrabala”. Chodzi o Skarby świata całego, tytuł po polsku piękny, lecz nieprawdziwy, gubiący sens oryginalnego Harlekýnovy milióny, który jest także czeskim tytułem pełnospektaklowego baletu Riccarda Driga. „Piosenka” to zaczerpnięta z tego baletu scena, opatrzona później tekstem i nazwana Serenadą Arlekina, którą Włast spolszczył w latach trzydziestych jako Pierrota i Colombinę. Jest u Pomorskiego Arlekin, ale aluzja umyka.

Podobnie rozczarował mnie ujęty w podtytule wątek „zasady Don Giovanniego”. Dobrze, że autor odszedł od obiegowej interpretacji opery w kategoriach przykładnego ukarania rozpustnika, zwracając uwagę na rycerski konflikt stanów między Komandorem a bohaterem tytułowym. Gorzej, że w dalszych wywodach poszedł za chwytliwym, postanalitycznym ujęciem sedna konfliktu, niejako odwracając „wiktoriański” porządek rzeczy i przerzucając rzekomą winę erotyczną na żeńskie bohaterki opowieści. A przecież już Herbert Rosendorfer w genialnym Budowniczym ruin postawił sprawę jasno i poniekąd po myśli autora: „Reszta jest możliwie najbardziej prosta: messer Simeone zamienił don Juana z Faustem”. Chylę za to czoło przed pełną empatii próbą zdjęcia z Mozarta odium infantylnego kretyna, jakie nałożyli nań – paradoksalnie, w najlepszej wierze – Peter Schaffer i Miloš Forman, reżyser filmowej adaptacji jego głośnej sztuki.

Praskie święta radości… czyta się gładko i z przyjemnością, choć spomiędzy rozdziałów wyziera czasem fastryga. Daje się odczuć, że autor skleił całość z fragmentów powstałych na rozmaitych etapach jego ucieczki przez życie. Są w tej książce fragmenty brawurowe, jak opis karkołomnej trasy tramwaju numer dziesięć przez Vinohrady, są też słabsze wtręty poetyckie, które poniekąd uzasadniają postaustriackie okrucieństwo redaktora Stali, który „po powtórnej lekturze wierszy jednak się rozmyślił” i postanowił nie publikować ich na łamach „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie. Szkoda też, że zabrakło czujnego redaktora i korekty: piwo się warzy, a nie waży, Hrabal pisał o stryjaszku, nie zaś wujaszku Pepinie, piękna historia o ojcu narratora i zbiórce przed telewizorem, żeby wysłuchać noworocznego koncertu wiedeńskich filharmoników, brzmiałaby prawdziwiej, gdyby autorowi coś się nie pomyliło i nie kazało mu w program koncertu z Musikverein wpleść arii z Mozartowskiego Don Giovanniego.

O wszechobecnym w tej książce pilznerze i jego gładkiej, puszystej piance, którą bohaterowie wzruszającego finału nacierają sobie twarz, „żeby zmęczone myśli poszły precz”, napisali już inni. Ja wolę staropramena, „smichowskie piwo” z kart Przygód dobrego wojaka Szwejka. Podziękuję jednak autorowi, cytując słowa Wolfganga Amadeusza z praskiego święta pojednania: „Bardzo mi się podobało, znakomicie od siebie i swoich arcydzieł odpocząłem!”.

 

 

autor / Jacek Pomorski

tytuł / Praskie święta radości, czyli zasada Don Giovanniego

wydawca / Państwowy Instytut Wydawniczy

miejsce i rok / Warszawa 2021

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.