Teatr nie zawiódł mnie nigdy
„W teatrze przeżywamy katharsis, gdy rozpada się narzucony nam światopogląd. Dla mnie katharsis polega na tym, że dotykam czegoś, czego nie potrafię nazwać, i to powoduje, że moja osobowość rozpada się na cegiełki. Zostaje zburzony dziwny mur, który znajduje się w głębi mojego serca” – mówi Maria Maj, aktorka TR Warszawa, w rozmowie z Karoliną Kosieradzką.
rys. Kinga Czaplarska
KAROLINA KOSIERADZKA Kiedy Pani podjęła decyzję, żeby zostać aktorką?
MARIA MAJ Myślę, że takiej decyzji w ogóle nie podejmowałam. To się działo samo, po prostu. Jak byłam w trzeciej czy czwartej klasie szkoły podstawowej, mama zapisała mnie do kółka teatralnego w Młodzieżowym Domu Kultury w Łodzi. Później w liceum brałam udział w konkursach recytatorskich. Po maturze zdawałam do szkoły filmowej, nie mając poczucia, że to jest moja pasja. Może zakłamywałam na wszelki wypadek swoje pragnienia. Dostałam się, ale po roku mnie wylali. Widocznie miałam edukować się w inny sposób. Zgłosiłam się do Teatru Lalek Arlekin, gdzie pracowałam pięć lat i zdobyłam dyplom aktora lalkarza, zdając egzamin eksternistyczny. Natomiast dyplom aktora dramatycznego otrzymałam, pracując w Teatrze im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze. Niedawno na spotkaniu z publicznością padło pytanie: „Kiedy pani zdecydowała się na zawód aktorki?”, odpowiedziałam: „Tak naprawdę to jakiś miesiąc temu”. Bo ciągle wydawało mi się, że to jest tymczasowe hobby zaszczepione przez moją mamę. Myślę, że nie miałam odwagi przyznać się przed sobą, że to moje przeznaczenie. Ale w wieku prawie siedemdziesięciu lat, trzeba było w końcu podjąć decyzję. (śmiech)
KOSIERADZKA Były plany, żeby pójść w innym kierunku?
MAJ Po skończeniu liceum zamierzałam pójść na paleontologię. Nie wiem, dlaczego w szkole średniej interesował mnie ten kierunek, teraz dzieci fascynują się dinozaurami, ale wtedy nie było takiej mody. Chciałam poznawać świat, jego przeszłość, historię. Zwyciężyła jednak miłość do teatru. Kiedy pojechaliśmy z wycieczką szkolną do Wrocławia i zobaczyłam pantomimę Henryka Tomaszewskiego, doznałam olśnienia. To był deszczowy dzień, chodziliśmy po mieście, bardzo zmarzłam. Pomyślałam: „Pójdziemy do teatru, będę mogła zdjąć mokre buty, rozprostować nogi i zasnąć”. Ale gdy uniosła się kurtyna i zobaczyłam magiczny świat, od razu się w nim zakochałam. Zapragnęłam przebywać z tymi ludźmi, w jakikolwiek sposób uczestniczyć w powstawaniu teatru, chociażby poprzez wciąganie kurtyny. Chciałam być w raju. Zwłaszcza że lata sześćdziesiąte były dość nieprzyjemne, więc kierowała mną potrzeba ucieczki. Marsilio Ficino pisał: „Miłość to pragnienie cieszenia się pięknem”. Widocznie ta miłość jest najtrwalsza.
KOSIERADZKA Czyli chciała Pani tworzyć teatr za wszelką cenę, nawet gdyby przyszło pracować za kulisami.
MAJ Oczywiście, przede wszystkim tam. Miałam marzenie, żeby wyjść za mąż za aktora, siedzieć z boku, gotować obiadki, robić na drutach i w ten sposób bezboleśnie uczestniczyć w życiu teatru. Wyjazd z mężem do Jeleniej Góry był realizacją moich pragnień, ponieważ tam reżyserował Henryk Tomaszewski. Nie dość, że zagrałam u niego w sześciu spektaklach, to na dodatek zaprosił mnie do zastępstwa w pantomimie Przyjeżdżam jutro. Pojechaliśmy nawet ze spektaklem do Wenezueli. Gdy szłam do ukłonów w rytm melodii z tymi pięknymi ludźmi, to po prostu płakałam jak bóbr. Pierwszy raz poczułam, że jestem taka jak oni.
KOSIERADZKA Do szkoły aktorskiej dostała się Pani za pierwszym razem. Czy to nie podbudowało poczucia własnej wartości?
MAJ Nie podbudowało. Tym bardziej że naukę tam postrzegam jako okropny czas. W szkole łódzkiej akurat nie było żadnych osobowości wśród pedagogów. Zawiódł mnie też poziom intelektualny. W tamtym okresie zaczytywałam się w amerykańskich pisarzach, bo polscy byli nudni. Chciałam wyrwać się z bańki, w której tkwiliśmy wówczas w Polsce, ale szkoła tego nie umożliwiała. Okropnie mnie to rozczarowało, dlatego skupiłam się raczej na poszukiwaniu kandydata na męża. (śmiech)
KOSIERADZKA Potem dostała się Pani do Teatru Lalek Arlekin. Jak tamto doświadczenie wpłynęło na dalszy kształt Pani pracy zawodowej? Czy metody pracy wywiedzione z teatru form mogą przydać się aktorce dramatycznej?
MAJ Ogromnie. Przecież zafascynowała mnie pantomima Tomaszewskiego. Była pozbawiona słowa, natomiast o jej sile świadczyła niezwykle rozwinięta wizualność, występowali tam wspaniali tancerze i pantomimiści. Do Teatru Lalek poszłam rzeczywiście bez przekonania, ale odkryłam w nim cudownych ludzi z powołaniem, dzięki którym poznałam teatr żywiołu plastycznego. To doświadczenie odcisnęło na mnie swoje piętno. Będąc już w Warszawie, zakochałam się w Teatrze Lalka, gdzie Ondrej Spišák robił swoje spektakle. Poza tym przyjaźnię się ze scenografką Joanną Braun, która przez lata tworzyła wspaniałe lalki i scenografie do przedstawień lalkowych. Mam również wielu przyjaciół tancerzy, dzięki którym poznałam osobiście Pinę Bausch. Miałam więc kontakt z szeroko pojętym teatrem form na wielu płaszczyznach, co przydaje mi się w pracy aktorki dramatycznej. W pewnym momencie zrozumiałam, że aktor na scenie powinien śpiewać i tańczyć. Oczywiście niedosłownie, wykonując konkretną choreografię, ale poruszać się i budować relację z partnerem w taki sposób, żeby uzyskać harmonię. My w TR Warszawa nie współpracujemy z choreografami. Natomiast widzowie bardzo często błędnie zakładają inaczej. To oznacza, że wszyscy jesteśmy na tyle uwrażliwieni i świadomi przestrzeni, że potrafimy komponować działania na scenie. Pamiętam, że zapytałam Nazareth Panadero, tancerkę Piny Bausch, jak odebrała spektakl Między nami dobrze jest, skoro nie zna języka. Odpowiedziała: „Przecież wy wszyscy tańczycie na scenie”. Niedawno pracowaliśmy z Lukiem Percevalem nad spektaklem 3SIOSTRY i tam ruch, który powstawał między aktorami, był pewnego rodzaju tańcem. Właśnie ta zależność, która wynika z intuicji ciała, a nie rozumowej analizy, to dobra podstawa scenicznych relacji. Kiedy o niej zapomnę, robi się coś kanciastego, osobnego. Natomiast gdy mam w głowie: „Uwaga – śpiewaj i tańcz”, to wtedy wszystko zaczyna się układać.
Kontakt z teatrem form sprawił, że bardzo ważny jest dla mnie obraz. Dlatego często zwracam uwagę na kostiumy. Uważam, że kostium jest integralną częścią postaci, którą gram. Zewnętrzny obraz postaci prowadzi moją rolę.
KOSIERADZKA A zdarzyło się, że nie chciała Pani wystąpić w jakimś kostiumie?
MAJ Tak, ale to była głupota z mojej strony. W trakcie prac nad spektaklem, który robiliśmy z Redbadem Klynstrą, Magdalena Maciejewska, scenografka i kostiumografka, zaprojektowała dla mnie białą garsonkę z torebką. Czułam się w niej obco, więc założyłam swoją długą spódnicę. Magda się na to zgodziła. Potem jak oglądałam zdjęcia z jednego i drugiego spektaklu, stwierdziłam, że miała absolutną rację, a ja byłam głupia przez swój upór. Ta obcość stwarzała moją postać.
KOSIERADZKA Pani debiut w teatrze dramatycznym miał miejsce w Jeleniej Górze. Jak potem potoczyła się Pani kariera?
MAJ W Jeleniej Górze spędziłam cudowny czas. Grałam w spektaklach znakomitych reżyserów: Wandy Laskowskiej, Henryka Tomaszewskiego, Krzysztofa Pankiewicza. Potem pojawił się Krystian Lupa oraz Mikołaj Grabowski, z którym poszliśmy razem do Opola, a stamtąd do Poznania. Tam poznałam z kolei Janusza Nyczaka, wspaniałego reżysera. Pracowałam też w teatrze Izabelli Cywińskiej. Później z Januszem Wiśniewskim przyszliśmy do Warszawy. Aż w końcu związałam się z Teatrem Rozmaitości.
KOSIERADZKA Sebastian Pawlak w spektaklu Onko w reżyserii Weroniki Szczawińskiej mówi, że „doczołgał się do TR”. Czy Pani podpisałaby się pod tym zdaniem?
MAJ Nie, ja nie doczołgałam się do TR. Ja TR tworzyłam. Żeby tacy aktorzy jak Sebastian Pawlak mogli się do niego doczołgać. Za moją namową udało się ściągnąć tutaj Grzegorza Jarzynę, z którym zrobiliśmy Bzika tropikalnego. Chwilę później pojawił się Krzysztof Warlikowski.
KOSIERADZKA Lupa, Jarzyna, Warlikowski… Dzisiaj to wielkie nazwiska. A jak współpracuje się z młodymi reżyserami i reżyserkami?
MAJ Tak się składa, że mnie już teraz jest łatwiej pracować z młodymi. Może dlatego, że ci wielcy inscenizatorzy próbują zdominować aktora. Zdecydowanie bardziej partnerscy są młodzi. Nie ma w nich pretensji, nieufności, potrzeby instrumentalnego traktowania. Cudownie się z nimi dogaduję. Do tej pory współpracowałam już z Anną Karasińską, Grzegorzem Jaremką, Katarzyną Minkowską, Klaudią Hartung-Wójciak i Wojtkiem Rodakiem. Ich wspólnym mianownikiem jest umiejętność słuchania tego, co aktor ma do powiedzenia. Oczywiście ta praca wymaga elastyczności, trzeba czasami pokonać swoje przyzwyczajenia, ale dzięki temu udało mi się stworzyć ciekawe, zaskakujące mnie samą role. Teatr nie zawiódł mnie nigdy i ciągle ma dla mnie nowe niespodzianki, jak chociażby ostatnia praca z wybitnym belgijskim reżyserem Lukiem Percevalem. Ania Karasińska zaproponowała bardzo radykalne rzeczy, wręcz antyteatralne, ale satysfakcja była ogromna. Dla mnie w teatrze najważniejsza jest zespołowość, wspólny język. Na marginesie dodam, że lepiej się dogaduję z dziećmi moich przyjaciół niż z moimi przyjaciółmi. Może to zależy od rodzaju empatii i kumpelstwa albo mojej wewnętrznej młodości, którą pielęgnuję.
KOSIERADZKA Co Pani sądzi o napływających do teatru nowych technologiach?
MAJ Nie lubię tego. Denerwują mnie mikroporty. Oczywiście rozumiem, że można dzięki nim mówić bardziej czule, ale nie znoszę ich. Tak samo wideo – już mi się to śmiertelnie znudziło. Najbardziej interesuje mnie żywy człowiek. Z Anią Karasińską mieliśmy niebywałą przygodę. Bo w momencie, w którym nasi mistrzowie zaczęli realizować rozbuchane inscenizacje z użyciem nowych technologii, zaczęliśmy marzyć o pustej przestrzeni, żeby dojść na powrót ku teatrowi ubogiemu, gdzie najważniejszy jest aktor. W spektaklu Ewelina płacze Ania zaproponowała pustą scenę i czwórkę aktorów. Początkowo mieliśmy wykonywać choreografię stworzoną przez Martę Ziółek, ale nic z tego nie wyszło. Po prostu staliśmy na scenie, a każdy ruch był akceptowany przez Martę. W przypadku kolejnego spektaklu, Fantazja, poszliśmy o krok dalej – mieliśmy w ogóle nie grać, tylko uwiarygodnić zadania, które stawiała Ania. Na przykład mówiła: „Majka gra osobę, która nie płakała na pogrzebie swojej mamy”. Ta praca eliminowała nasze dotychczasowe, wyuczone środki wyrazu i wymagała użycia wewnętrznej ekspresji. Ania Karasińska swoimi spektaklami udowodniła, że do zaistnienia teatru wystarczy aktor na pustej scenie.
KOSIERADZKA Skoro już jesteśmy przy Ewelinie – w spektaklu gra Pani postać, która wątpi w swoją rozpoznawalność. Skąd wzięło się takie przekonanie?
MAJ Ania zorganizowała warsztaty, które miały pomóc w określeniu kształtu przyszłego przedstawienia. Studenci szkoły aktorskiej Romy Gąsiorowskiej odgrywali nas, aktorów. W scenariuszu nie ma ani jednego naszego słowa. Nie powiedzielibyśmy publicznie o sobie przykrych rzeczy. Przyznam się, że nie miałam problemu z tym, że o mnie nic nie piszą, natomiast powiedzieć ze sceny, że jestem stara i że nie chodzę do kosmetyczki czy na siłownię, albo że nie dbam o moje ciało, bo nic się w moim życiu już nie zdarzy, to było bolesne przeżycie. Gdybym miała zagrać postać, której zabili bliskich, to by było zdecydowanie łatwiejsze, niż powiedzieć publicznie o sobie coś takiego.
KOSIERADZKA Czy podobne uczucia towarzyszyły Pani przy pracy nad spektaklem Między nami dobrze jest w reżyserii Grzegorza Jarzyny? Tam Pani gra Bożenę, która mówi o sobie, że jest „grubą świnią”.
MAJ W tym przypadku w ogóle nie miałam problemu, bo wiedziałam, że gram postać, a nie siebie. Tym bardziej że nosiłam specjalny kostium zrobiony z gąbki. Gdy założyłam tę gąbkę, zrozumiałam, że dopiero teraz mogę być aktorką. Bo ja wydaję się sobie nijaka. Nie jestem strasznie gruba, nie jestem strasznie chuda, nie jestem też charakterystyczna. Muszę być bardzo ekspresyjna, żeby zaistnieć. W chwili, gdy założyłam kostium, poczułam, że jestem śmieszna. Cokolwiek powiedziałam, od razu brzmiało inaczej. Później zdarzyło mi się zastępstwo w Złotopolskich, więc pożyczyłam część kostiumu ze spektaklu – taki ogromnie wypchany stanik. To pomogło mi zagrać „polską babę”. Chciałam przenosić ten kostium do innych produkcji, bo traktowałam go jak tarczę, która mnie chroniła. Pokochałam moją „grubą świnkę”, bo wszystko, co w niej robiłam, było śmieszne. Kostium dawał ogromne poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebuje każdy człowiek, a aktor szczególnie.
KOSIERADZKA Myślę, że gdy zostaje się aktorem czy aktorką, trzeba mieć świadomość, że ciało będzie wystawione na spojrzenie widza. Czy w związku z tym nie powinno się polubić swojego wyglądu? Dobrze się z nim czuć?
MAJ Trzeba się z nim pogodzić. Ale ja zawsze miałam pretensje do siebie, że nie wyglądam jak bogowie z pantomimy, zwłaszcza gdy zaczęłam się starzeć. W kinie szczególnie to widać, bo pokazuje ono wyraźny obraz, któremu nie można zaprzeczyć. Trzeba ten obraz zaakceptować, ale to też uczy świadomości. Bo gdy pracowałam z wielkimi inscenizatorami, byłam całkowicie zależna od ich oka i nie miałam pojęcia, jak wyglądam. A ja lubię wiedzieć, sama decydować, podążać za własnym gustem. Dzięki kinu mogłam śledzić swój wygląd, a poprzez to wiele się o sobie dowiedziałam.
KOSIERADZKA W filmach i serialach gra Pani najczęściej role matek lub babć, kobiet zajmujących się pracą fizyczną. Czy to oznacza, że została Pani uwięziona w określonym emploi?
MAJ Niestety taka jest polska rzeczywistość, gdzie filmy i seriale robi się o ludziach zdecydowanie młodszych. Z rozkoszą oglądam więc zagraniczne produkcje na Netfliksie, w których występują starsi aktorzy w nieoczywistych rolach. W końcu dużą część odbiorców seriali stanowią ludzie starsi, dlatego dobrze by było poruszać tematy, które ich zajmują. Ale u nas nikogo to nie interesuje. Starsza kobieta może być tylko babcią. Przecież mogłabym świetnie zagrać urzędniczkę prokuratury czy radną (moim marzeniem jest rola radnej PiS-u), a nie tylko pełnić funkcje związane z rodziną – matki czy babci. Jakby kobieta nie istniała poza tymi rolami. Ale to jest głębszy problem traktowania kobiet w Polsce.
KOSIERADZKA Jak współpracuje się z reżyserkami? Czy mają inny sposób pracy niż mężczyźni?
MAJ Uwielbiam pracować z kobietami. Za każdym razem, kiedy współpracowałam z reżyserkami, przeżywałam wspaniałą przygodę. Łatwiej się z nimi porozumieć. A poza tym w świecie tworzonym przez kobiety odnajduję też swoje problemy. Zaobserwowałam, że mężczyzn nie przekonuje spektakl Stream Kasi Minkowskiej, nie potrafią w niego wejść. Gdy zapytałam kolegę, jak mu się podobało, odpowiedział, że nie bardzo, ale jego żona stwierdziła, że to jeden z najlepszych spektakli, jakie widziała. Myślę, że to działa w obie strony.
KOSIERADZKA Kobiety uważniej słuchają?
MAJ Tak, również w relacji pracy. Wierzę, że kobiety, które prowadzą teatr, są znacznie lepszymi dyrektorkami, bo potrafią słuchać. Dla przykładu Alina Obidniak stworzyła w Jeleniej Górze nowoczesną instytucję. Przez pięć lat pracowałam w teatrze Izabelli Cywińskiej, która świetnie prowadziła zespół. Nie mówiąc już o Krystynie Jandzie, która w fenomenalny sposób rozwija dwie sceny. Grałam u niej w jednym spektaklu i podczas pracy czułam się jak w sanatorium. Te kobiety promieniują macierzyństwem, stwarzają poczucie bezpieczeństwa, dają możliwość porozumienia się. Reżyserki przekazują świat bardzo empatyczny, głęboki, zajmują się drugim człowiekiem, a nie sobą.
KOSIERADZKA Woli Pani film czy teatr?
MAJ Oczywiście kocham jedno i drugie, ale teraz zdecydowanie bardziej wolę film. Przede wszystkim dlatego, że dociera do większej liczby widzów, ma szerszy przekaz. Poza tym jako aktorka mniej się męczę, bo zagram raz i mam święty spokój. Seriale i filmy uwielbiam oglądać, bo są bliższe życiu. Mogę zaczerpnąć z nich wiedzę o człowieku, jego postępowaniu. Kiedyś zakochałam się w teatrze, bo występowali w nim bogowie. Teraz zakochuję się w serialach, bo tam są ludzie normalni, a przez to bliscy. To jest mój kierunek. Mogę w końcu nie wstydzić się, że jestem „polską babą”. Przyglądam się staruszkom na ulicy – jedni chodzą z laseczką, inni o kulach, mają niesprawne biodra, kolana. Albo ich nie stać na protezę, albo czekają, bo się boją. Staruszkowie budzą we mnie taką czułość jak zwierzęta czy niemowlaki.
KOSIERADZKA Można powiedzieć, że nastąpił u Pani zwrot od sztuki ku życiu.
MAJ Bo czasu zostało niewiele i trzeba trochę pożyć.
KOSIERADZKA A czy sztuka ma szansę zmienić świat?
MAJ Jestem absolutnie pewna, że zmienia. A po drugie, ułatwia życie. Sztuka nadaje sens mojemu życiu – i nie tylko ta, którą wykonuję, ale przede wszystkim ta, którą odbieram. Maria Janion mówiła, żeby nie zmieniać świata przez rewolucję, tylko sięgać do mitu i zmieniać go u podstaw. Gdy Krzysztof Warlikowski zrobił Poskromienie złośnicy, to naprawdę zaczęłam myśleć inaczej o kobiecości. Dzięki sztuce zmieniłam swój światopogląd, zapomniałam o skaleczeniu, którego dokonał system, rodzice, Kościół. Żyłam w poczuciu winy, że zachowuję się niekonwencjonalnie. W tej chwili wiem, że mam do tego pełne prawo, jestem dużo silniejsza.
KOSIERADZKA Podsumowując – jeżeli sztuka jest w stanie wpłynąć na jednostkę, to znaczy, że zmienia świat.
MAJ Oczywiście! W teatrze przeżywamy katharsis, gdy rozpada się narzucony nam światopogląd. Dla mnie katharsis polega na tym, że dotykam czegoś, czego nie potrafię nazwać, i to powoduje, że moja osobowość rozpada się na cegiełki. Zostaje zburzony dziwny mur, który znajduje się w głębi mojego serca. A wtedy mówię: „Eureka! Do tego służy sztuka”.
KOSIERADZKA Czy chciałaby Pani wyreżyserować jakiś spektakl?
MAJ Nie, to aktorstwo mnie fascynuje. Myślę, że w nim tkwi tajemnica umożliwiająca przeżycie katharsis. Chciałabym widzieć drugiego człowieka, żeby nic nie odgrywał, tylko był. A najlepiej wobec innych, bo dla mnie najważniejsze są relacje.
Maria Maj (1948)
aktorka filmowa i teatralna. Była związana z łódzkim Teatrem Lalek Arlekin oraz Teatrem im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze, gdzie uzyskała dyplomy eksternistyczne. Na późniejszym etapie kariery pracowała w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, a także w Poznaniu – w Teatrze Polskim i Teatrze Nowym. Występowała również w realizacjach Zespołu Teatralnego Janusza Wiśniewskiego. Od 1995 roku należy do zespołu TR Warszawa.