Obszary podkorowe
Gdyby nie straciła pamięci, pewnie wszyscy by o niej zapomnieli. Z dowodu osobistego, którym posługiwała się na Kubie, wynika, że urodziła się w roku 1949 i podjęła tam pracę w charakterze nauczycielki tańca w roku 1968, jako niespełna dziewiętnastolatka. Wystarczy jednak pobieżny rzut oka na dokument, by się przekonać, że został sfałszowany. W miarę postępów demencji Marta González Saldaña – znana też jako Marta Cinta albo Rosamunda – całkiem straciła zdolność manipulowania przy swoim życiorysie. Zostały jej nietknięte wspomnienia z dzieciństwa, a z tych wynikało, że wyjechała na Kubę z Madrytu, jako mała dziewczynka. Jej ojciec był inżynierem i pracował przy rozbudowie kolei na wyspie: czyli musiał tam przybyć znacznie wcześniej, zapewne w końcu lat dwudziestych ubiegłego wieku. Boom kolejowy na Kubie skończył się nieodwołalnie po ucieczce generała Fulgencia Batisty i przejęciu władzy przez rewolucjonistów. Dziś aż trudno uwierzyć, że w latach pięćdziesiątych Kuba miała najgęstszą sieć torów na całym globie.
Jeszcze trudniej pojąć, jak Marcie González udawało się wszystkich przekonać, że jest o przeszło ćwierć wieku młodsza, niż wskazywały dane w nieudolnie podrobionych papierach. Tancerka z każdym rokiem młodniała. W dokumencie z 1978 roku widniała już data urodzenia 1953. Trzy lata później Marta „zgubiła” kolejne pięć lat. Żmudna kwerenda historyków hiszpańskiego baletu pozwoliła z grubsza ustalić, że González przyszła na świat w roku 1924 albo niewiele później. Do domu starców w Muro de Alcoy w Alicante trafiła w wieku około dziewięćdziesięciu lat, na wózku inwalidzkim, z zaawansowaną chorobą otępienną. Pamiętała tylko, że jest tancerką. Bardzo cierpiała, że pielęgniarze nie chcą słuchać jej wskazówek i nie przykładają się jak należy do ćwiczeń przy drążku.
Na kilka miesięcy przed śmiercią w 2019 roku odwiedzili ją pracownicy stowarzyszenia Música Para Despertar, zajmującego się między innymi promocją muzykoterapii w chorobie Alzheimera. W słynnym wideo, nad którym w początkach pandemii cały Internet płakał ze wzruszenia, widzimy kruchutką i wyraźnie zdezorientowaną starowinkę, którą sympatyczny młodzian próbuje przekonać do odsłuchania finału Jeziora łabędziego. Staruszka chwilę protestuje, po czym rzuca się w taniec górną połową ciała: ramionami, dłońmi, oczami, w których znów pojawia się błysk. Kończy nieledwie we łzach. Opędza się od pochwał i stwierdza rzeczowo: „Do tego potrzebne są pointy”. Nieznana tancerka zyskała sławę po śmierci, dorobiła się kilku nowych zmyślonych i podkoloryzowanych życiorysów, a ściskający za serce film z domu starców co rusz powraca w mediach społecznościowych, budząc niezmiennie żywy odzew wśród widzów.
Muzykoterapia u chorych z demencją i zaburzeniami pamięci jest ponoć dlatego skuteczna, że aktywuje obszary mózgu związane z odczuwaniem emocji. Sęk w tym, że ten cudowny lek trzeba umiejętnie dobrać do profilu każdego pacjenta. Nieznana melodia, choćby najpiękniejsza, nie wyrwałaby Marty z otępienia. Balerinę budzi się Czajkowskim. Rockmana – riffem ze Smoke on the Water. Krytyk odtwarza w pamięci topografię dawno nieodwiedzanego miasta, przywołując z pamięci fragmenty obejrzanych i wysłuchanych w tutejszej operze spektakli.
W Oslo nie byłam pięć lat, ale nie zawracałam sobie głowy sprawdzaniem, którędy najbliżej do teatru. Trzysta metrów z dworca do hotelu, stamtąd drugie tyle do opery, tyle że w inną stronę. Pamiętam jak dziś, na pewno mi się nic nie pomyli. Zrelaksowana, wyciągnęłam w podróży czytnik i jak zwykle oddałam się lekturze najnowszego wydania „The New York Review of Books”, gdzie natrafiłam na niezmiernie ciekawy artykuł o przeglądzie filmów francuskiej Nowej Fali w MoMA. Mniej więcej w trzech czwartych dotarłam do wzmianki o zapomnianym obrazie Une aussi longue absence Henriego Colpiego z 1961 roku, z Alidą Valli i Georges’em Wilsonem. Bohaterka filmu, Thérèse Langlois, prowadzi maleńką kawiarnię na przedmieściach Paryża. Odkąd w lokalu pojawił się tajemniczy kloszard, który po urazie głowy stracił pamięć wydarzeń sprzed ucieczki z obozu, kobieta ma coraz silniejsze wrażenie, że włóczęga jest jej zaginionym na wojnie mężem. Próbuje za wszelką cenę przywrócić mu wspomnienia, wykorzystując w tym celu między innymi ulubioną muzykę obojga.
Zaraz, przecież ja kiedyś widziałam ten film. Szedł w Iluzjonie pod polskim tytułem Tak długa nieobecność. Mam jeszcze dwie godziny do spektaklu, zdążę wszystko sprawdzić. Ze stacji w Oslo trafiam do hotelu jak po sznurku i rzucam się w wir poszukiwań. We wszystkich fragmentach na YouTubie wyskakuje motyw przewodni filmu, piosenka Trois petites notes de musique w wykonaniu Cory Vaucaire. Ale tam przecież jeszcze coś było. Po serii bezowocnych kliknięć wchodzę na stronę rumuńskiej Wikipedii. Jest! Dwa fragmenty z Cyrulika sewilskiego Rossiniego – aria o plotce i cavatina Ecco ridente in cielo – oraz Una furtiva lagrima z Napoju miłosnego Donizettiego. Nigdzie nie mogę znaleźć wykonawców. Szukam dalej i doznaję kolejnego olśnienia. Tytuł filmu jest najprawdopodobniej aluzją do Après une aussi longue absence, duetu Casildy i Rafaela z kompletnie zapomnianej opery komicznej Aubera La part du diable. Nie dość, że tyle aluzji, to jeszcze wszystkie spójne. Muszę to znów obejrzeć.
Zreflektowałam się na pół godziny przed podniesieniem kurtyny. Zamknęłam komputer, przebrałam się i wybiegłam z hotelu. Trzysta metrów do opery, tylko że w inną stronę. Na pewno mi się nie pomyli. Pomyliło mi się. Zagubiona jak Marta González, musiałam poprosić o pomoc przechodniów. Zdążyłam. To jeszcze nie demencja. Jeśli już, to łagodny stres pourazowy.