7-8/2022
Antonina Grzegorzewska

Dua Lipa w Barcelonie

 

List z Katalonii:

Wróciłam właśnie z córką z koncertu Duy Lipy w Barcelonie. To obecnie najbardziej topowa gwiazda pop, posiadaczka ciekawego niskiego głosu, co pozwala zobaczyć w niej coś więcej niż tylko kolejne wcielenie komercyjnego kiczu. Na koncercie nie zabrakło balonów, confetti, tancerzy na wrotkach, był także duży dmuchany krab zatopiony w laserowych światłach. Dua, artystka albańskiego pochodzenia, ma głos nadający się do śpiewu a capella, do tradycyjnych pieśni z Kosowa, mogłaby też śpiewać cante jondo, andaluzyjskie pieśni idące z trzewi. Właśnie ten dziki, pierwotny rys obecny w jej głosie sprawił, że udało mi się wejść w nie do końca mi bliski świat klubowych przebojów. Dua muzycznie miałaby potencjał do zaśpiewania Wierszy wojennych, lecz byłyby to wiersze bałkańskie…

Dzięki inicjatywie córki spełniłam swoje stare marzenie uczestnictwa w koncercie gwiazdy u szczytu jej popularności w atmosferze kolektywnego szału i omdlenia, gardłowych wrzasków, jasnego podziału na bóstwo i tłum. Nie zrealizowałam tego jako nastolatka i nie widziałam koncertu Madonny, kompensując sobie ten fakt noszeniem czarnych koronkowych mitenek. Nadrobiłam to jako matka dorastającej córki, w Barcelonie. Koncert muzyki rockowej na wielkim stadionie jak żadne inne teatralne wydarzenie wprzęga widza w interakcję bez hamulców, w jakimś stopniu prymitywną, jeśli za prymitywne uznać wydzieranie się z całych sił, derwiszowe pobudzenie tłumu. Ową interakcję sceny z widownią, podobnie jak na meczach piłkarskich, podkręca obecność kamer, które pokazują od czasu do czasu kadry z bawiącą się publiką na telebimach wiszących nad sceną. Miałam poczucie, że znalezienie się na takim ekranie w trakcie koncertu Duy Lipy predestynowałoby mnie do napisania co najmniej kolejnego orędzia na Międzynarodowy Dzień Teatru. Naszła mnie nawet pokusa, żeby dokonać w felietonie tego rodzaju konfabulacji i opisać moje rzekome pojawienie się na telebimie, trafienie w koncertowego totolotka… Mimo że wrzeszczałam, wymachiwałam telefonem z zapaloną latarką, skandowałam, bez skutku zabiegałam o uwagę kamer. Determinacja przeniosła mnie w krainę nastolatek, co sobie szczególnie cenię w roku, w którym kończę czterdzieści pięć lat.

Dwudniowa podróż do Barcelony okazała się nie tylko frenetyczną wizytą w hali Palau Sant Jordi. Dzięki muzycznym linkom od pewnej wybitnej osoby związanej z krytyką teatralną mój pobyt w tym mieście stał się również muzyczną eksploracją twórczości zagadkowego muzyka Orville’a Pecka.

Barcelona i Orville Peck okazali się bardzo zgranym duetem geograficzno-muzycznym. Do wtopienia się w nowoczesne miasto potrzeba odwagi bywalca świata podziemnego. Orville Peck pomógł znaleźć słowa, których brakowało mi w opisie Barcelony i którymi odtąd o niej mówię. Kowboj, kowbojka, kowbojki. Preria. Barcelona jako miejska preria (właściwie rodzaj Texasu). Rewolwer w Barcelonie, wahadłowe drzwi do baru. I te wszechobecne tatuaże na kobiecych udach, przedramionach i brzuchach, niechlujne pieczęcie robione jakby na chybił trafił.

Orville Peck przywołuje także południowoamerykańską korridę, a jego zakryta twarz jest w gruncie rzeczy mantylką, czarną koronką, przez którą łatwiej oglądać tryskającą krew… Śpiewa niczym Presley wykarmiony przez Almodóvara w wytwórni westernów, sunie na powierzchni kiczu niczym precyzyjna brzytwa, zdaje się zamieszkiwać sztuczny las z kaktusów. Peck jest koniem, rumakiem, ogierem. Złotym. Furgonetki z jego klipów oraz dziwne, nieprzejrzyste powietrze, w którym mrugają neony podrzędnych spelun, są jakby przedłużeniem serialu Breaking Bad, a w każdym razie otacza je ten sam lepki upał, indiański skwar, dziwność Lyncha.

Niezorientowanym, a może nawet zdezorientowanym moją kampową szarżą powiem, że Barcelona tak działa na ludzi. Sagrada Família, szkaradzieństwo i koszmar, budowla wręcz arogancka w swoim podskórnym współzawodnictwie z gotykiem, wprawia w osłupienie. Dowodem jakiegoś estetycznego obłędu, którego cechą charakterystyczną jest nieustający work in progress, staje się wiecznie górujący nad wieżami świątyni dźwig, który jakby usprawiedliwia pretensjonalną formę swoją obecnością. To jeszcze nie koniec, zdaje się mówić. Będą kolejne dobudówki, kolejne ażury, kolejne zgniecione łuki.

Galopada w stylu country na kowbojskim koniu Pecka, przykrytym lateksową kapą z frędzlami, zawiodła nas do muzeum Picassa.

I tam nagle wszystko zrobiło krok wstecz, neony ustąpiły miejsca bieli i czerni. Kamp ustąpił miejsca awangardzie w stroju Pierrota. Odsłonił się dyskretny urok minionych transgresji, jakby trochę już naiwnych, niewinnych.

Na muzealnym monitorze koń. Cudowny, wzruszający, czarno-biały. Odtworzenie baletu z 1917 roku do libretta Cocteau i muzyki Satiego, ze scenografią i kostiumami Picassa, choreografią Léonida Massine’a.

Koń odgrywany przez dwóch tancerzy przywraca dziecinną wiarę w teatr. Jego delikatne wierzgnięcia to ostatnie podrygi XX wieku. W XXI już tylko toczy pianę.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.