
Śmierć łowcy autografów
Do Jane Fondy napisałem list. Kiedy z Teleranka dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak zbieranie autografów i że można poprosić o autograf pocztą, natychmiast zacząłem się uczyć angielskiego. Z reszt, które mama zostawiała mi z zakupów, z drobnych, które dawała mi za sprzedane butelki, uzbierałem na małe rozmówki polsko-angielskie z minisłowniczkiem na końcu. Kułem dzień i noc, żeby napisać:
Dear Jane! I see you in beautiful film Barbarella and I think that you are a great person. You are the best actress and the best woman and human. I miss your signature very much and I love you!
Zapakowałem list w kopertę, zakleiłem i włożyłem do drugiej koperty zaadresowanej do łowcy autografów z Sępólna Krajeńskiego, który był gościem Teleranka, gdzie mówił, że wie, jak to robić. Byłem zaskoczony i onieśmielony, kiedy dość szybko mi odpisał, że owszem, posiada adres Jane. „Więc to się dzieje naprawdę! Rzeczy się zdarzają!” – powtarzałem sobie w kółko w głowie i nie mogłem przestać! Poprosił tylko o nadesłanie stu pięćdziesięciu złotych celem pokrycia kosztów przesyłki do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Wymyśliłem zakłady sportowe w mojej klasie. Założyłem zeszyt, w którym wszyscy chłopacy wpisywali wynik najbliższego meczu reprezentacji albo Widzewa, albo Górnika Zabrze i wpłacali pieniądze, które zbierałem do woreczka. Wygrany zabierał wszystko, ale zawsze udawało mi się coś potrącić. Ponadto sprzedałem wszystkie etykietki z pudełek od zapałek, którymi graliśmy na przerwach. Potajemnie wyniosłem z domu i sprzedałem za jedną ósmą ceny mojego masterminda. I wreszcie jako ostatnie poszły na sprzedaż koble. Pięć wspaniałych haceli, o które długo się kiedyś starałem i które dostałem wtedy w zamian za klaser ze znaczkami. Odmawiałem sobie wszystkiego i pieczołowicie odkładałem do woreczka wszystkie reszty. Z butelkami chodziłem do skupu dwa razy w tygodniu. Zbierałem je na budowach i śmietnikach, choć tu miałem naprawdę dużą konkurencję. W końcu się udało! To był wielki dzień! Chyba najważniejszy w całym moim dotychczasowym życiu. Nigdy nie będę bliżej Jane Fondy niż wtedy, gdy pakowałem do kolejnej koperty z takim ogromnym trudem uciułane sto pięćdziesiąt złotych. Za tę sumę można było kupić w sklepie butelkę wódki. Wrzucając list z moimi oszczędnościami do skrzynki, czułem niemal na twarzy oddech Jane i byłem szczęśliwy. Co noc wyobrażałem sobie, jak Jane Fonda otwiera mój list, jak dotyka swoimi dłońmi koperty i papieru listowego, którego ja dotykałem, jak nasz dotyk się łączy. Wiedziałem przecież, że nigdy nie odpisze. Ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Kiedy wysyłasz list do bóstwa, nie czekasz na odpowiedź.
Później odkryłem, że w kolorowym czasopiśmie przeznaczonym dla młodzieży publikuje się adresy, pod jakie można wysyłać prośby o autografy polskich aktorów i aktorek. W każdym numerze podawano jeden adres wraz ze zdjęciem oraz krótkim opisem aktorki/aktora. Te znaczki nie były tak kosztowne. Nawysyłałem tego trochę. Zupełnie mnie nie zrażał brak jakichkolwiek odpowiedzi. W tej grze nie odpowiedzi były najważniejsze, ale sam akt wysłania pod właściwy adres. Nie do reżyserów, nie do autorów, ale do aktorek/aktorów. To one/oni reprezentowali jakiś inny poziom istnienia, ciekawszy, istotniejszy. Po pierwsze byli widoczni, a więc istotni. Po drugie zajmowali się czymś niezwykłym. Dawali życie postaciom, z którymi można było się utożsamić, ponieważ były fikcyjne. Nie utożsamiłbym się przecież z nikim prawdziwym, bo on już jest pełny w środku i nie ma w nim miejsca na mnie. A postać fikcyjna wpuszczała mnie do siebie. Mogłem stać się nią. A więc aktor dawał życie postaci, która stawała się mną. A więc był też trochę mną, tylko tym lepszym, bardziej kolorowym, zwycięsko wychodzącym z licznych barwnych przygód, lub też spełniającym mój tragiczny los. I jako on, jako ten lepszy ja, któremu on dawał życie, byłem partnerem tych wymarzonych postaci kobiecych, którym życie dawały te właśnie aktorki, których fotografie się tak ubóstwiało. Autograf, czyli odręczny podpis aktorki/aktora złożony na moją prośbę, specjalnie dla mnie na wyrwanej z mojej codzienności kartce papieru, był znakiem ucieleśnionego pragnienia. Zawierał w sobie lepszego mnie, fikcyjną postać i aktora, który ją ożywił. Proszenie o ten znak przypominało, że jest to możliwe, że tamten świat istnieje, jest dotykalny i zostawia ślady. Prezentowani czasem w telewizji lub w czasopismach łowcy autografów, z ich księgami, w których pośrodku dużej pustej strony widniał jeden zamaszysty podpis wyjaśniany przez nich i komentowany, byli jak kapłani, którzy zostali obdarzeni łaską skutecznego proszenia o znak.
Ostatni znany mi łowca autografów nie wybrzydzał. Prośbę o autograf wysłał pocztą na adres teatru do początkującego naówczas dramatopisarza. Do mnie. Na wszelki wypadek. Fachowo tłumaczył zasadność i ważność swoich świętych ksiąg. Wewnątrz przesyłki była zaadresowana do niego koperta i znaczek. Wtedy zobaczyłem w nim siebie samego.
Nie odpisałem.