10/2022

Normalni ludzie

Tegoroczny „Bramat” był nie tylko międzynarodowy, ale i międzypokoleniowy. Od nestorów światowego offu, po nieopierzoną młodzież. Daniel Jacewicz, wspominając postać swojego mistrza Zygmunta Duczyńskiego, wyznał, że potrzebuje spotkań ze starą gwardią, zanim ta – no cóż – poumiera.

Obrazek ilustrujący tekst Normalni ludzie

rys. Kinga Czaplarska

 

„Mewa” relacji Świnoujście – Warszawa Wschodnia jest rozgadana i roztrzęsiona. Wsiadłem w Goleniowie, gdzie wydarzyła się dwudziesta trzecia odsłona festiwalu „Bramat”, dla formalności przykryta nazwą unijnego programu RegioActive. „We Warszawie będę mówił, że tu żyją normalni ludzie!” – wołał Tadeusz, komunistyczny aparatczyk ze spektaklu Stacja Świadek. Publiczność się śmiała, bo i Patryk Bednarski grał towarzysza z kabaretowym wdziękiem. Aczkolwiek ja też tak postanowiłem i tak będę mówił. Tam żyją normalni ludzie i robią nienormalne rzeczy, osobliwie teatr.

 

*

Na drugim brzegu Iny warowny mur. Za nim wielkopłytowe bloki na cztery piętra. Światła w oknach odwracają uwagę od ponad dachami rzedniejącej wieży gotyckiego kościoła. Odwracam się plecami do rzeki i zrewitalizowanych bulwarów, myśląc o porcie, po którym nie ma śladu. Biorę łyk bosmana z knajpy z chińskim żarciem. Obok jest też bardziej elegancka piwiarnia. Rozgadani klienci siedzą na zewnątrz, obojętni wobec tłumu, który zajmuje miejsca na brzegach otoczonego wstążkami brukowanego placu. W głębi, pod ścianą osiemnastowiecznego spichlerza z charakterystyczną czarno-białą szachownicą pruskiego muru, stoi scena. Obok jarzy się wściekle neon dyskontu Netto.

„Jednak Niemcy zostali – w układzie ulic, w równych rzędach drzew” – mówi bohater grany przez Wojciecha Rosińskiego. Wystarczy się rozejrzeć po Goleniowie albo innym miasteczku na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Ale żeby tę niemieckość poczuć, rzut oka nie wystarczy. Trzeba pobyć dłużej, pomieszkać. Zapuścić korzenie, bo niemiecka ziemia – której uciekający w 1945 roku mieszkańcy Gollnow nie zabrali do woreczków, nie włożyli do kieszeni i plecaków, bo i po co, skoro obiecano im powrót za sześć tygodni – ta pruska ziemia innej ojczyzny, przysypana i porośnięta Polską, na głębsze wycofała się pokłady. Dlatego tak niezwykle brzmi w tym miejscu niemiecki język, od którego zaczyna się Stacja Świadek – spektakl o tym, że coś zostało, ale więcej jednak przepadło. I o tym, że w miejsce starego zawsze przychodzi nowe, a życie niszczy i zaciera podobnie jak śmierć.

Teatr Brama sięga do historii lokalnych mieszkańców i mierzy się z tematem wykorzenienia i zakorzeniania. Przesadzania ludzi. „Moje korzenie są rozległe, ale spójne – tworzą mnie. Mój dom jest we mnie” – powie bohaterka grana przez Aleksandrę Ślusarczyk, pointując historię o prababci, która trafiła tu z Wileńszczyzny. Historia brzmi bardzo osobiście, nie jest jednak prywatną opowieścią aktorki. Reżyser Daniel Jacewicz od kilkunastu lat zbiera wspomnienia i lokalne opowieści. Także głosy Niemców, którzy usiłują ocalić swój stracony Heimat. Na widmowy, wspominkowy sposób, bo inny nie jest już możliwy. Efekt ich pracy musi być czymś na kształt tej potężnej gotyckiej wieży, która zniknęła, rozpuściła czerwonocegły ciężar w lekkiej nocy. I nie objawi się ponownie, dopóki ktoś nie poświeci. Dopóki ktoś po dwunastu latach od końca wojny nie odbuduje kościoła, dbając o zachowanie jego oryginalnego charakteru, albo sześćdziesiąt pięć lat później jakiś teatr nie zrobi spektaklu.

Siła oddziaływania takiego przedsięwzięcia jest dla mnie zagadką. W skali kraju mamy to już chyba za sobą – przesadą byłoby powiedzieć, że temat jest wyeksploatowany, ale bez wątpienia został rozpoznany. Był przecież Transfer! Klaty – to jeśli chodzi o teatr. Były też słynne reportaże Włodzimierza Nowaka zebrane w tomie Obwód głowy czy Miedzianka. Historia znikania Filipa Springera. A także wysokobudżetowe seriale na zagranicznych platformach, jak Rojst Jana Holoubka. Czy to wystarczy, żeby nie wracać do sprawy? W żadnym wypadku, duchy mają swoje potrzeby, trzeba je sobą nakarmić. Brama również uderza w mediumiczne tony, arcypolskim, bo weselnym wytrychem. Przaśna inscenizacja scen z Wyspiańskiego na cześć wspomnianego towarzysza Tadeusza, co to zajechał na goleniowski bruk odpicowaną wołgą, jest oczywiście bardzo zabawna. Aż do chwili, gdy Chochoł krzyknie: „Przyjedzie tu Niemców wiele!”, a aktorzy pójdą w somnambuliczny tan. Przypomina to groteskowy nalot dybuków. Festiwalowa publiczność zdaje się rzeczywiście cofać w czasie, ale ja za plecami cały czas słyszę szmer rozmów przy stolikach piwiarni, ktoś demonstracyjnie puścił muzykę z telefonu. Dwa miasta siedzą obok, ale zwrócone do siebie plecami. Może ta legendarna lokalność Bramy i przysłowiowe wręcz zakorzenienie w Goleniowie to jednak przesada? Przyznaję, zwątpiłem. Zwłaszcza że dominujące w programie festiwalu wydarzenia, rozgrywające się w nowej siedzibie teatru – na kolejowej Rampie – cechowała charakterystyczna dla festiwali wsobność. Miasto sobie, teatr sobie. Starczyło mi tego myślenia na około dwadzieścia cztery godziny. Po ich upływie rozpoczęła się premiera nowego spektaklu Bramy – Coś z Nietzschego. Solidnie opóźnionego, bo nie sposób było na nowej sali zmieścić wszystkich chętnych (a jednak zmieszczono!). „Miasto przyszło” – zauważył znajomy krytyk.

I świetnie się bawiło, jak to na koncercie. Stopień uteatralnienia był bowiem niewielki. Skomponowane przez Piotra Banacha i odgrywane na żywo utwory, które wyśpiewywała Kafi Ficaj, z rzadka tylko wspierał chór złożony ze skoncentrowanej na choreografii ekipy Bramy. Teledyskowy charakter wydarzenia, popkulturowo tasowane klisze (żywy obraz z Lekcji anatomii doktora Tulpa na wstęp) i ewidentnie rockowy charakter ożeniono z Nietzscheańskimi aforyzmami sprawnie i bezboleśnie. I w tym chyba kłopot. Nietzsche nie od tego jest, żeby było bezboleśnie i z przytupem. To nie znaczy, że trzeba od razu grać black metal (albo jak Laibach), ale jeśli chodzi o wolę mocy, to dawała się odczuć raczej w cyrkowych występach niemieckiego duetu Omnivolant. Tak to zresztą bywa, gdy się w jedno miejsce sprowadzi cyrk i teatr. W konfrontacji z czystą emocjonalnością sztuczek, które albo się udadzą, albo nie udadzą – i nie ma tu miejsca na żaden fałsz, jest za to przestrzeń na ryzyko i uszczerbek na zdrowiu – teatralne marudzenia i światów wyobrażenia zdają się nudne, męczące i jałowe. No chyba że światy te ktoś genialnie połączy, jak Lars Vik z norweskiego Grenland Friteater w monodramie Mr. Fumblebody – najlepszym spektaklu dla dzieci, jaki widziałem. Historia jest prosta. Główny bohater to poczciwy i sędziwy fajtłapa, który zajmuje się rozwiązywaniem cudzych problemów, generując przy okazji niezliczone własne. Slapstickowy charakter omyłek niemal natychmiast zjednał mu przychylność najmłodszych, którzy co chwila wpadali na scenę po to, by podać upuszczony kapelusz czy zgubiony długopis, albo pomóc w wyciągnięciu nóg z wiader, w których przed chwilą jeździł po całej scenie na tyle sprawnie, że czekałem na podwójnego axla. Vik jest bezkompromisowy, a publiczność śmieje się nie na żarty. Ktoś się ewidentnie zapowietrzył. Chyba dlatego, że jego sąsiad dostał ciśniętą z rozmachem mokrą szmatą. Dziewczyna nade mną została podlana wodą niby usychająca paprotka. Performerowi nawet powieka nie drgnęła, gdy tak stał nad nią ze zraszaczem w dłoni. Goleniowianie nie pozostali dłużni. Gdy Vik w pewnym momencie zapytał dzieci, gdzie też podział się jego przyjaciel Alfred, wysoki głosik odparł: „Może umarł?”. „Trzeba mieć chaos w sobie, by stworzyć gwiazdę tańczącą” – śpiewała Kafi. Ale jeśli był w Goleniowie jakiś Zaratustra, to w postaci starego Norwega w znoszonym garniturze, ze skórzaną teczką i rozłożoną mapą, na której szukał Polski.

 

*

Tegoroczny „Bramat” był nie tylko międzynarodowy, ale i międzypokoleniowy. Od nestorów światowego offu, po nieopierzoną młodzież. Daniel Jacewicz, wspominając postać swojego mistrza Zygmunta Duczyńskiego, wyznał, że potrzebuje spotkań ze starą gwardią, zanim ta – no cóż – poumiera. Dlatego Brama połączyła siły z założonym w 1976 roku włoskim Teatro Potlach i przygotowała wyjątkowy, dedykowany nowej siedzibie performans site-specific, który wyreżyserował Pino Di Buduo. Zaczynał się od parady z fantazyjnymi lampionami (François Monnet) i prowadził do spotkania z pieśnią – znaku firmowego nie tylko Bramy, ale całego nurtu teatrów alternatywnych, którego świadkiem i reprezentantem był także Tomasz Rodowicz (przyjechał promować książkę). Inną tradycję reprezentował z kolei Marcin Kęszycki, który przygotował z polskimi i niemieckimi amatorami akcję uliczną Barykada. Z jeszcze innej, choć częściowo Ósemkom pokrewnej, bo ulicznej parafii był Jerzy Zoń, który przywiózł dwa spektakle Teatru KTO. W tym ostatnim wypadku międzypokoleniowość realizowała się szczególnie interesująco. Na łamach festiwalowej gazetki można było przeczytać miażdżącą recenzję Chóru sierot, a o Ślepcach zrobiono jedynie złośliwe bingo, uznając, że na tekst krytyczny widowisko nie zasługuje. Jest przyszłość w narodzie! Bo i rzeczywiście pomimo bezdyskusyjnej sprawności i wielkobudżetowego rozmachu trudno było znieść to prowadzące donikąd mnożenie estetyzowanych aktów przemocy i opresji, oraz przekrzykiwanie puszczanych bez żadnej litości dla słuchaczy i sprzętu utworów muzyki klasycznej.

Nestorami są też bez wątpienia twórcy norweskiego Grenland Friteater (założonego w tym samym co Potlach 1976 roku), czyli wspomniany Lars Vik i Geddy Aniksdal. Artystka w autobiograficznym monodramie My Life as a Man zabrała widzów na krótką lekcję historii Norwegii – od rewolucji przemysłowej obserwowanej z punktu widzenia robotniczej rodziny z prowincji, przez feministyczny aktywizm łączony z rodzicielstwem, aż po teatr sam w sobie, obecny niemalże od początku i bez przerw. Intrygująco pobrzmiewał główny koncept, czyli wcielanie się na oczach widzów w kolejne typy mężczyzn – bliskie artystce. I choć My Life… zaprojektowano jak wehikuł czasu, to podróż w przeszłość zafundował paradoksalnie artysta z najmłodszego pokolenia – Filip Stachura. Utalentowany młody aktor wystąpił w wyreżyserowanym przez Jacewicza monodramie Ktoś nowy. Stachura zaczyna od Allena Ginsberga i trzyma się natchnionego tonu do samego końca, który z własnych już ułożył linijek. Monodram to bardzo trudna formuła. Poetyka wyznania, na którą zdecydowali się artyści, sprawy nie ułatwiła. Oczywiście Stachura był emocjonalny i szczery. A jednocześnie nierzeczywisty i wykreowany. W pewnym momencie między wielkimi prawdami o świecie i życiu, o tym, że człowiek niewolnikiem i tyranem jednocześnie, pada zdanie-dowód na ostateczne i pełne obnażenie się artysty przed widzami: „Zabierzcie mój styl!”. No właśnie. Styl. Stylizacja. Na hipisa, na bitnika, na hipstera, na kogoś nowego, choć znanego, wymyślanego, przetwarzanego. Pytanie: po co? Czy to droga do odkrycia swojego „ja”, czy też zapis performowania tego, którym chce się być? Bardzo łatwo taką wypowiedź zbagatelizować, uznać za manifest niedojrzałości lub wyraz straceńczej zgoła odwagi, albo i bezczelności – charakterystycznej dla tych, którzy są na początku drogi. Z drugiej strony jest coś imponującego w przeświadczeniu, że mam coś do powiedzenia i inni powinni mnie wysłuchać. Wszystko to w bardzo klasycznej formie scenicznej – z arcyoffową i cokolwiek muzealną walizką jako dominującym rekwizytem. Nie mam na to twardych dowodów, ale wyobrażam sobie Larsa i Geddy, którzy patrzą na Filipa jak na siebie sprzed kilkudziesięciu lat.

O tym, który mamy rok, przypomniała zagrana na finał Historia Ukrainy trójki studentek charkowskiej szkoły teatralnej, które po 24 lutego znalazły schronienie we wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych i założyły własną grupę GAS w składzie: Wasilisa Matsenyuk, Sofia Onishchenko, Dasza Bogdan. Na umieszczonym w tyle sceny ekranie płynął raport z wojny – dynamiczny montaż wizualizacji, filmików i zdjęć. Ze smartfonów performerek, ale też z mediów społecznościowych czy Google Maps („Tu jest mój dom, a tu obok kolumna wojsk okupanta”). Całość spajała osobista, ale powściągliwa narracja przetykana taneczną choreografią. Ujmująca była przede wszystkim naturalność i samoświadomość performerek. Miały sprawę do załatwienia. Służyły jej wyraziste teatralne znaki i chwytające za gardło pomysły (telefon na kilka numerów, które odpowiadają komunikatem o niemożliwości połączenia). Już po spektaklu, a przed dyskusją z artystkami, przydybał je jeden z widzów. Z niewinnym uśmiechem i jadowitą troską pytał, jak to możliwe, że Ukraińcy biją się tak dzielnie, skoro nie mają tożsamości narodowej, bo istnieją ledwie sto lat. Ktoś przytomny zaprosił artystki do sali, a my zajęliśmy się stojącym w korytarzu rodakiem. Żałuję, że w dość emocjonalnej pyskówce nie zapytałem, czy widział spektakl, a jeśli tak, to dlaczego niczego z niego nie zrozumiał? Tytułowa historia Ukrainy nie jest bowiem polityczno-ideologiczną narracją, którą implementuje się szkolnej dziatwie w każdym kraju i której wątłość uroił sobie ów wolnomyśliciel. Charkowskie aktorki uprzytamniają, że historia Ukrainy oglądana z dzisiejszej perspektywy w niewielkim stopniu opiera się na tożsamościowych projektach, mitach założycielskich i historycznych nawiązaniach. Dzieje się tu i teraz, a bycie Ukraińcem zdaje się proste i klarowne – jak ostrze. I bolesne – jak cięcie. Jak tęsknota za domem i bliskimi, których nie można odwiedzić, bo łapę na tym akurat kawałku świata położył okupant, albo dlatego, że oni sami kategorycznie domagają się nieprzyjeżdżania i nieryzykowania. Artystki prosiły widzów, aby w scenach, które z jakiegoś powodu ich poruszą, pstrykali palcami. Początkowo wziąłem to za niezbyt wyszukany chwyt obliczony na budowanie wspólnoty między widownią a sceną, która to wspólnota zawsze jest podejrzana. Myliłem się. To znakomity sposób na sprawdzanie nie tylko skuteczności teatralnego myślenia, ale także stopnia zobojętnienia, które w nas – widzach tej wojny – rośnie.

 

*

Oglądam zabrany z fotela papierowy wycinek. Fragment zdjęcia, na którym widać skraj lasu lub parku. Ziemia i niebo złote są od liści. Na odwrocie jedna z charkowskich aktorek napisała odręcznie: „Oddaję ci kawałek swojego domu”. Data i nazwa miejscowości – Kysliwka. Sprawdzam na mapie, sto kilkadziesiąt kilometrów na północ od Słowiańska. Stacja Świadek Teatru Brama kończyła się jak każdy porządny spektakl offowy piosenką. Szlagierem Edmunda Fettinga do tekstu Agnieszki Osieckiej. Zanućcie sobie sami:

 

Ze świata czterech stron,

z jarzębinowych dróg,

gdzie las spalony,

wiatr zmęczony,

noc i front,

gdzie niezebrany plon,

gdzie poczerniały głóg,

wstaje dzień.

 

Powinniśmy się pospieszyć z tą pracą z pamięcią przeszłych pokoleń, bo zaraz – tfu, tfu – przyjdą nowe wspomnienia. Do Ukraińców już przyszły. Mierzą się z nimi i wożą je po obcym kraju, żeby jego mieszkańców uczynić mniej obcymi. I to im należy się kolejna zwrotka:

 

Za dzień, za dwa,

za noc, za trzy,

choć nie dziś,

za noc, za dzień,

doczekasz się,

wstanie świt.

XXIII Goleniowskie Spotkania Teatralne „Bramat”

Goleniów, 31 sierpnia – 4 września 2022

teatrolog i krytyk teatralny. Publikował w „Teatrze”, „Ruchu Literackim”, „Gazecie Magnetofonowej”, „dwutygodniku” i „Akcencie”, stały współpracownik portalu „teatralny.pl”. Zajmuje się muzyką alternatywną.