Miłość w swej prostej i nieśmiałej mowie
Inscenizacja A Little Night Music nie wymaga dodatkowych objaśnień: dzięki nieskazitelnej dykcji i znakomitej emisji śpiewaków niesie się wprost do serc bywalców jorkszyrskiego teatru.
fot. Tristram Kenton / Leeds Playhouse
O swym pierwszym sukcesie w branży filmowej, który wkrótce potem miał pchnąć jego karierę na całkiem nowe tory, Ingmar Bergman dowiedział się ponoć z lektury gazety we własnej toalecie. Złotą Palmę na dziewiątym festiwalu w Cannes zdobył wprawdzie film dokumentalny Świat milczenia (Le Monde du silence) w reżyserii Jacques’a Cousteau i Louisa Malle’a, niemniej w gronie laureatów sześciu nagród oficjalnych znalazła się także Bergmanowska komedia Uśmiech nocy (Sommarnattens leende) z 1955 roku, wyróżniona Prix de l’humour poétique, przyznaną w tej szczególnej kategorii tylko raz w całej historii imprezy. Bergman musiał czuć się mocno zakłopotany tym wyróżnieniem, nie tylko dlatego, że dobre wieści zastały go na sedesie. Reżyserią filmową parał się od niemal dziesięciu lat. Miał już w dorobku dzieła, które z czasem trafiły do ścisłego kanonu kina szwedzkiego i które sam ich twórca cenił bardzo wysoko, między innymi Wieczór kuglarzy i Wakacje z Moniką. Może było trochę kokieterii w jego wypowiedziach dla prasy, w których podkreślał, że za robienie komedii zabrał się z przyczyn finansowych, bez większego przekonania, jako że w rodzinie zawsze uchodził za dziecko gburowate, obrażalskie i pozbawione poczucia humoru. W każdym razie z seansu z Cannes wyszedł w połowie, oburzony, że widownia – zamiast pokładać się ze śmiechu – tylko od czasu do czasu nagradza Uśmiech nocy zdawkowym aplauzem.
Nie docenił poczucia humoru Francuzów, którzy z miejsca dali się uwieść Szekspirowskiej z ducha farsie o przypadkach podstarzałego adwokata Fredrika Egermana oraz całej miłosnej konstelacji komplikujących mu życie postaci: „nieskonsumowanej” od dwóch lat młodziutkiej żony Anne; Henrika, syna z pierwszego małżeństwa, który usycha z pożądania do ponętnej macochy; aktorki Desiree, z którą kiedyś wdał się w romans, a która znów pojawiła się w jego życiu, i to z dzieckiem noszącym jego imię i w wieku jednoznacznie wskazującym na datę poczęcia; jej marionetkowego kochanka, hrabiego Malcolma, oraz hrabiny, która rozpaczliwie flirtuje z Fredrikiem, żeby odwołać się do niewyczerpanych zasobów samczej zazdrości i odzyskać męża. Intrygi państwa z wyższych sfer kontrapunktuje przaśne i szczere do bólu uczucie służącej Petry i stangreta Frida. Wszystko przybiera zgoła nieprzewidziany obrót, kiedy zakochana we Fredriku i zaprawiona w miłosnych bojach Desiree nakłania swą matkę, Madame Armfeldt, do zorganizowania przyjęcia z udziałem wszystkich wyżej wymienionych w jej wiejskiej posiadłości – i to w nie byle jakim terminie, bo w środku radosnych obchodów szwedzkiego święta Midsommar…
Jeśli Bergman nie miał poczucia humoru, to na podobnej zasadzie, na jakiej Konrad, bohater powieści 35 maja Ericha Kästnera, nie miał wyobraźni. Na dodatek czerpał z najlepszych źródeł, mianowicie z Szekspira. Inspiracje Snem nocy letniej są tu nie tylko oczywiste, ale też przefiltrowane przez specyficzną wrażliwość reżysera i jego niezwykłe wyczucie erotycznych relacji międzyludzkich. W Uśmiechu nocy jest nawet Puk – pod postacią psotnej latorośli Desiree – a w podwójną rolę Tytanii i Oberona wciela się wredna, zrzędliwa, a mimo to nieodparcie wzruszająca Madame Armfeldt. Widzowie w Cannes – zamiast pokładać się ze śmiechu – zamierali przed ekranem w niemym zachwycie. Po festiwalowym sukcesie dzieło Bergmana uplasowało się w pierwszej dziesiątce najważniejszych filmów roku w rankingu „Cahiers du Cinéma” i zyskało nominację do nagrody BAFTA. Mistrzowsko wyreżyserowana i genialnie zagrana scena wzajemnej demaskacji dwóch kochanków Desiree – adwokata w obwisłej szlafmycy i hrabiego w kretyńskim mundurze huzara – przeszła do historii kina. Film doczekał się fanklubów na całym świecie i kilku naśladownictw, na czele z Seksem nocy letniej Woody’ego Allena.
W Polsce mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że Uśmiech nocy zyskał drugie życie przede wszystkim dzięki musicalowi Stephena Sondheima A Little Night Music (którego tytuł nawiązuje nie tylko do miłosnych rytuałów „nocy letniej”, ale też do słynnej serenady Mozarta, wraz z jej odniesieniami do muzyki towarzyszącej plenerowym flirtom w ciemnościach rozświetlonych blaskiem świec i pochodni). Być może dlatego, że musical jako forma wciąż uchodzi w naszym kraju za wstydliwą uciechę mniej wyrobionych odbiorców, ostatnią deskę ratunku dla muzyków i realizatorów, którym nie udało się na „prawdziwej” scenie operowej, nowoczesny odpowiednik tandetnej operetki. Twórczość Sondheima dociera do Polski okrężną drogą, paradoksalnie przez film: starsi odbiorcy zachwycali się jego piosenkami w Zabawnym zdarzeniu w drodze na forum Richarda Lestera (1966), młodsi – brawurową ekranizacją Sweeney’ego Todda Tima Burtona (2007). Tymczasem A Little Night Music ma w świecie opinię jednego z najbardziej wyrafinowanych arcydzieł amerykańskiego kompozytora: pod względem muzycznym wymaga od wykonawców umiejętności iście operowych, pod względem dramatycznym – warsztatu kojarzonego na co dzień z wybitnymi kreacjami w spektaklach sztuk Szekspira, Ibsena i Strindberga.
Zespoły brytyjskich oper starają się uwzględniać „lżejsze” opery i musicale w repertuarze każdego sezonu. Celuje w tym zwłaszcza Opera North, dysponująca niezwykle wszechstronną orkiestrą i zespołem solistów obsadzanych w rolach, które pozwolą zabłysnąć im pełnią aktualnych możliwości, nie tylko wokalnych, ale też aktorskich. Dlatego w obsadzie tegorocznej A Little Night Music na scenie Playhouse w Leeds (w koprodukcji z tutejszym Quarry Theatre) nie dziwi obecność ani Dame Josephine Barstow (Madame Armfeldt) – osiemdziesięciodwuletniej sopranistki, która niegdyś święciła tryumfy w Bayreuth, Londynie, Monachium i Wiedniu, między innymi w partiach Marszałkowej w Rosenkavalierze Straussa, Lady Makbet w operze Verdiego i Zyglindy w Walkirii Wagnera, ani znakomitego holenderskiego barytona Quirijna de Langa (Fredrik), śpiewaka u szczytu formy wokalnej, z równą chęcią angażowanego do przedsięwzięć oratoryjnych, jak do ról w klasycznych operach Mozartowskich oraz partii z kanonu twórczości modernistycznej i współczesnej. W reszcie obsady – poza wyrazistą i świetną aktorsko Sandrą Piques Eddy w roli Desiree – błyszczą nie tylko tak zwani pierwszorzędni wykonawcy partii drugorzędnych, ale i śpiewacy stawiający dopiero pierwsze kroki na scenie, wciąż jeszcze niezdecydowani, czy poświęcą się bez reszty karierze na londyńskim West Endzie, czy też skłonią się ku interpretacjom w duchu rekonstrukcji dawnych praktyk wykonawczych, czy może – w miarę rozwoju głosu i umiejętności – podejmą się wyzwań w cięższym repertuarze operowym.
Co najbardziej godne podziwu, wszyscy z równą czułością i znawstwem traktują słowo mówione, jak i śpiewane. Z równie „poetyckim” poczuciem humoru wcielają się w swoich niejednoznacznych bohaterów, z podziwu godną, wymuszoną przez geniusz Sondheima dezynwolturą budując pomosty między skrajnie odmiennymi konwencjami, stylami śpiewu i technikami gry aktorskiej (fenomenalne Liaisons Madame Armfeldt, nasuwające nieodparte skojarzenia zarówno ze wspomnieniami snutymi przez Hrabinę w Damie pikowej Czajkowskiego, jak i z frywolną Biżuterią Przybory i Wasowskiego w wykonaniu Barbary Krafftówny). Ukryta za półprzezroczystą zasłoną orkiestra pod batutą Olivera Rundella towarzyszy solistom czujnie jak ptak – w pierwotnym broadwayowskim składzie, z dyskretną obecnością blachy, z fortepianem i celestą, bez rozbudowanej sekcji rytmicznej, która „niesie” bez trudu większość standardowych produkcji musicalowych.
Reżyseria Jamesa Brininga w dekoracjach i kostiumach Madeleine Boyd z pewnością nie dorównuje Bergmanowskiemu pierwowzorowi ani rozmachem, ani przepychem wyobraźni. Jest wszakże skuteczna w organizowaniu zróżnicowanych planów tej powikłanej opowieści: przenosząc narrację w czas nieco bliższy, zapewne epokę międzywojnia, czyni ją bardziej strawną dla brytyjskiego, zapatrzonego w ten czas odbiorcy. Inscenizacja nie wymaga dodatkowych objaśnień: dzięki nieskazitelnej dykcji i znakomitej emisji śpiewaków niesie się wprost do serc bywalców jorkszyrskiego teatru, którzy przychodzą tu nie tylko na musicale i świąteczne adaptacje Lwa, czarownicy i starej szafy, lecz także – a może przede wszystkim – na sztuki w rodzaju The Trackers of Oxyrhynchus Tony’ego Harrisona i propozycje najmłodszych luminarzy brytyjskiej sztuki dramatycznej.
Trudno mi przekonywać czytelników do niezbywalnych wartości A Little Night Music, powstałej we współpracy wielkiego, choć wciąż jeszcze nie wszędzie docenianego kompozytora z wybitnym brytyjskim scenarzystą i librecistą Hugh Wheelerem – znanym przecież miłośnikom klasycznych kryminałów z książek, które wydawał pod pseudonimem Patrick Quentin, w rzeczywistości spółki autorskiej z kilkorgiem pisarzy, przede wszystkim Richardem Wilsonem Webbem. A jednak spróbuję: dobra powieść kryminalna potrafi więcej powiedzieć o otaczających nas ludziach i świecie niż pretensjonalna literatura „wysoka”, pisana pod dyktando mód pozwalających zaistnieć na międzynarodowym rynku wydawniczym. Dobrze wykonana A Little Night Music wciąż więcej mówi o ludzkiej potrzebie prawdy i miłości niż odśpiewane bez zrozumienia operowe arcydzieło.
Leeds Playhouse
A Little Night Music
reżyseria James Brining
premiera 1 lipca 2022