10/2022
Dorota Kozińska

Śmierć drugiej Gloriany

 

Tamtego dnia obiecałam sobie nie zaglądać do wiadomości i resztę tygodnia spędzić na czyszczeniu głowy ze złych myśli i jeszcze gorszych przeczuć. Oczywiście się nie udało. Zanim rozpoczął się weekend, w świat gruchnęła wieść o śmierci królowej Elżbiety. To, co chwilę później gruchnęło w mediach społecznościowych, przeszło najśmielsze wyobrażenia. Jedni podnieśli taki lament nad zgonem władczyni, jakby to od niej zależał los ukraińskiej kontrofensywy w obwodzie charkowskim oraz ceny węgla przed sezonem grzewczym. Drudzy zaczęli się zamartwiać o los osieroconych psów corgi i wysokość podatku spadkowego od klejnotów koronnych. Jeszcze inni nakazali plwać na tę skorupę i zstąpić do głębi, czyli zatańczyć na grobie kolonizatorki, która „tłamsiła ruchy niepodległościowe, […] niszczyła ruch związkowy, doprowadziła do skrajnego ubóstwa wielu narodów, brała czynny udział w kryciu przestępstw seksualnych członków swojej rodziny”. Autorzy tego z zapałem udostępnianego postu włączyli doń fragment poezji mojego kolegi po fachu, który potem zasięgał porady na swoim profilu: „Hej, anony, mam taki problem: wiecie może, jak usunąć wiersza z internetu?”.

A królowa Elżbieta wciąż nie żyła.

Na nic zdały się przypomnienia, że najszczęśliwsze kraje w Europie dziwnym trafem są monarchiami, choćby i marionetkowymi. Niewielu trafiło do przekonania, że utrzymanie dworu królewskiego kosztuje niemal dwukrotnie liczniejszą populację Wielkiej Brytanii mniej więcej tyle samo, ile Polaków kosztuje utrzymanie Kancelarii Prezydenta, nie wspominając już o tym, że Brytyjczycy zarabiają trzykrotnie więcej od nas. Królowa dalej nie żyła, a polska opinia publiczna miotała się między uwielbieniem, wątpliwościami a jawną niechęcią do cudzej monarchini.

Niemal wszyscy zapomnieli, że nie należy utożsamiać polityków z ich osobistymi preferencjami. Że obowiązkiem głowy państwa – z wyboru bądź zgodnie z prawem dziedziczenia – jest budowanie wizerunku narodu nie tylko wśród swoich, ale i na zewnątrz. A tak się złożyło, że królowa Elżbieta, która na co dzień wolała słuchać szlagierów z musicalu Oklahoma! oraz piosenek George’a Formby’ego, ciężko i sumiennie pracowała na opinię najskuteczniejszej patronki muzyki klasycznej na świecie. Nie było to wyłącznie jej zasługą. Wynikało z mnóstwa rozmaitych czynników, począwszy od stałości monarchii brytyjskiej, poprzez bezprecedensową długość panowania Elżbiety II, skończywszy na wpajanych jej od dziecka wartościach, których trzymała się z iście nieludzką konsekwencją.

Dlatego gościła w swoim pałacu nie tylko muzyków, ale też architektów i poetów, aktorów i choreografów. Patronowała niezliczonym muzeom, galeriom i teatrom, także operowym, choć tej formy sztuki nie znosiła ponoć od dziecka, a ściślej od pewnej premiery w 1939 roku w Covent Garden, kiedy obie z księżniczką Małgorzatą dostały takiego ataku śmiechu, że trzeba je było wyprowadzić z królewskiej loży. Za życia mianowała czworo Masters of the Queen’s Music, kultywując tradycję zapoczątkowaną w 1626 roku przez Karola I. Stworzyła finansowaną z własnych dochodów nagrodę Queen’s Medal for Music. Jako głowa Kościoła anglikańskiego dbała o stosowną oprawę ceremonii liturgicznych, włącznie z zamówieniami kompozytorskimi u najwybitniejszych artystów. Utrzymywała niezwykle jak na nią zażyłe stosunki z Benjaminem Brittenem, choć wiele wskazywało, że twórca wypadnie z łask rodziny królewskiej niespełna tydzień po koronacji nowej władczyni.

Tematem dedykowanej jej opery – której premiera odbyła się 8 czerwca 1953 roku na scenie Royal Opera House – Britten uczynił bowiem tragiczny związek Elżbiety I oraz Roberta Devereux, hrabiego Essex. Na ten osobliwy pomysł wpadł po lekturze biografii Lyttona Stracheya i podzielił się nim z Lordem Harewoodem, dyrektorem Covent Garden. Harewood złożył mu oficjalne zamówienie na operę Gloriana. Kilka tygodni przed premierą odtwórcy głównych ról przedstawili parze królewskiej wybrane fragmenty przy akompaniamencie fortepianu, w londyńskiej rezydencji państwa Harewoodów. Śpiewacy już wówczas przeczuwali katastrofę, zszokowani brakiem zainteresowania ze strony słuchaczy, skrywanym pod maską dworskiej etykiety. Spektakl przyjęto lodowato. Posypały się zarzuty, że twórcy obrazili królową samym wyborem przedmiotu dzieła. Krytyka ganiła mielizny libretta Williama Plomera i pompatyczność muzyki Brittena. Gloriana została pominięta w nagraniu dzieł wszystkich kompozytora. Wracała na scenę sporadycznie. Szansę jej zaistnienia w repertuarze dostrzeżono dopiero w 2013 roku, przy okazji obchodów stulecia urodzin Brittena i urządzonej w ich ramach nowej inscenizacji w ROH.

Ten właśnie spektakl (dostępny na płytach Blu-ray i DVD wytwórni Opus Arte), w doskonałej obsadzie, pod sprawną batutą Paula Daniela i w przewrotnym ujęciu Richarda Jonesa – który osią swojej koncepcji uczynił prowincjonalne przedstawienie Gloriany, doglądane in statu nascendi przez młodą Elżbietę II – zainicjował sceniczne odrodzenie opery, a zarazem ponowną refleksję nad jej wartością. Większość zarzutów okazała się bezpodstawna. Partytura kryje prawdziwe perły. Ułomne rzekomo libretto zdumiewa głębią psychologiczną postaci, a zarazem odsłania dylemat współczesnej królowej: uosobienia powinności wobec państwa i narodu, istoty opatrznościowej, której nie wypada okazywać żadnych emocji.

„Zahukane dziecko”, jak nazwał Glorianę sam Britten, wynurzyło się z zapomnienia. Oby znów nie przepadło po śmierci swej prawdziwej bohaterki.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.