11/2022
Dorota Kozińska

Światy równoległe

 

Na początek opowiem Państwu anegdotę. Powiedzmy, że o moim dobrym znajomym, któremu pewien teatr, nie po raz pierwszy zresztą, zlecił napisanie eseju przed premierą rzadko wystawianej w Polsce opery. Oczekiwania były podobne jak zawsze: zwięzły tekst o kulisach powstania dzieła i jego walorach muzycznych – w szerszym kontekście historycznym, literackim i społeczno-obyczajowym epoki. Znajomy wywiązał się z umowy z właściwą sobie pieczołowitością, esej dostarczył w terminie, otrzymał stosowne potwierdzenie z działu promocji i marketingu, wraz z informacją, że wszystko jest w najlepszym porządku i pozostaje czekać na święto Matki Boskiej Pieniężnej, uznał więc sprawę za zamkniętą i przeszedł do realizacji kolejnych zobowiązań. Jakież było jego zdumienie, kiedy na tydzień przed premierą doszły go wieści, że tekst wymaga jednak poprawek, albowiem nie zgadza się z reżyserską wizją dzieła. Trochę osłupiał, ale ze względu na dotychczasową gładką współpracę z teatrem wprowadził kilka korekt – rzecz jasna, umiejętnie, żeby wilk był syty, owca cała, autor zaś nie wyszedł na kompletnego idiotę.

Nie wystarczyło. Teatr zażądał gruntownej przeróbki eseju, której znajomy z oczywistych względów przeprowadzić nie mógł i nie przeprowadził. Sprawa skończyła się polubownie: natychmiastową wypłatą honorarium i usunięciem zamówionego artykułu z książki programowej spektaklu. Chodziły słuchy, że nie poszło o tekst, tylko o samą osobę autora, którego postanowiono pozbyć się w białych rękawiczkach z powodów zgoła niemerytorycznych, posłużono się jednak argumentem całkiem wiarygodnym w polskim światku operowym, uwikłanym w coraz to dziwniejsze zależności od mecenatu państwowego i stojących za nim urzędników. Z oczywistych względów nie mogę się wgłębiać w szczegóły, uzmysłowię tylko Czytelnikom, że na autorze próbowano wymusić poprawki w rodzaju przyznania bez mrugnięcia okiem, że akcja Halki Moniuszki toczy się gdzieś w podrzędnym burdelu w Tijuanie.

Zwyczaj gromadzenia książeczek programowych został mi z czasów wczesnej młodości, kiedy programy drukowano wprawdzie na najlichszym papierze, za to pieczołowicie dbano o ich zawartość. Autorami zamieszczanych tekstów byli najwybitniejsi polscy muzykolodzy, teatrolodzy, historycy opery i rozmiłowani w muzyce pisarze. Język i styl ich esejów nie obrażały inteligencji odbiorców, a zarazem były na tyle przystępne, by każdy, nawet początkujący meloman mógł podjąć świadomą próbę oceny tego, co przed chwilą zobaczył i usłyszał: zarówno warstwy muzycznej wykonania, jak i spójności wizji reżyserskiej. Próbę nie zawsze udaną, niemniej własną, wynikającą z delikatnego przymusu myślenia i odczuwania. W ostatnich latach ów przymus, jakkolwiek subtelny, ustępuje miejsca nachalnej autokreacji inscenizatorów i uczestniczących w przedstawieniach artystów, nie wspominając już o umiejętnie sterowanej machinie promocyjnej, do której funkcjonowania coraz częściej przyczyniają się także krytycy, niegdyś ostatni sprawiedliwi, którzy po zapadnięciu kurtyny wołali „sprawdzam”. Tyle tylko, że pokerowy „call” wymaga od gracza postawienia zakładu równego zakładowi przeciwnika. Niewielu krytykom starcza wiedzy, umiejętności i odwagi, żeby wyrównać do kwoty stawianej przez gwiazdy współczesnej opery, a cóż dopiero ją przebić.

I tak, zamiast rzetelnych informacji, odbiorca dostaje pod nos wywiady z realizatorami i eseje pod tezę. Nie tylko w Polsce. Kampanie przed premierami w teatrach francuskich bywają równie bałamutne, choć wciąż się pocieszam, że we Francji przynajmniej jest więcej rzetelnych krytyków. Mocno trzymają się jednak teatry z kręgu kultury anglosaskiej i niemieckiej, kultywujące tradycję zapoznawania widza z dziełem i zostawiające mu otwarte pole do oceny poczynań twórców inscenizacji. Sądząc z rozmów podsłuchiwanych w kuluarach – z zaskakująco dobrym efektem.

Dlatego tym razem, zamiast polecać Czytelnikom przedstawienia, które z rozmaitych względów przeszły już do historii teatru, zachęcę ich do śledzenia bezpłatnych streamingów na polskiej platformie arte.tv. W tym sezonie będzie w czym wybierać: począwszy od tegorocznej inscenizacji Turandot w berlińskiej Staatsoper, poprzez wzbudzający szereg kontrowersji jeszcze przed premierą Pierścień Nibelunga w tym samym teatrze oraz kolejną potyczkę Warlikowskiego z formą operową, tym razem w Hamlecie Thomasa dla Opéra Bastille, aż po nowe produkcje Juliusza Cezara Händla i Koronacji Poppei Monteverdiego w reżyserii nieobliczalnego Calixta Bieita.

Proszę przygotować sobie własną książeczkę programową, choćby z informacji zebranych w angielskiej Wikipedii, po czym samemu ocenić, czy Philipp Stölzl słusznie zastąpił wszystkie dekoracje w operze Pucciniego gigantyczną kukłą Turandot, chórzystów zaś ubrał w mundury armii jakiegoś współczesnego azjatyckiego reżimu. Samemu rozstrzygnąć, czy rację miała PETA, protestująca przeciwko obecności żywych zwierząt w inscenizacjach Złota Renu i Walkirii zrealizowanych przez Dymitra Czerniakowa, czy może dyrekcja teatru, która wydała oświadczenie, że uczestniczące w spektaklach króliki i świnki morskie nie doznały żadnego uszczerbku, znajdują się pod stałą opieką weterynarzy i behawiorystów, a z myślą o ich dobrostanie zorganizowano przed premierą sześć dodatkowych prób technicznych. Do kolejnych przedstawień sezonu, o których nic jeszcze nie wiadomo, proszę podejść bez żadnych uprzedzeń i z szeroko otwartą głową. Wybitny reżyser przekona każdego – mnie nie wyłączając – że Halka dała się uwieść zarządcy kartelu narkotykowego i zwariowała po przedawkowaniu brown sugar.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.