
Dennie
Nikt nie ma wystarczających kompetencji do grania scen śmierci. Można ćwiczyć, ale nawet nieskończona liczba powtórzeń nie uprawnia do stwierdzenia, że się wie, jak to robić. Żaden z wielkich instruktorów aktorstwa nie dał recepty na wiarygodne umieranie. Każdy aktor to amator w tej dziedzinie, pozbawiony nawet najmniejszych wskazówek w odmętach pamięci emocjonalnej. Gra to, co mu się wydaje właściwe w tej nieznanej sobie sytuacji, co podejrzał u innych aktorów albo u umierającego dziadka. Gdy okoliczności pozwalają na błyskawiczną agonię, a kadr jest szeroki, sprawa jest nieco prostsza. Postrzały czy wybuchy malują na twarzach aktorów ból i zdziwienie, po których wykonawcy sztywnieją. Gdy scena jest długa i odbywa się w zbliżeniu, wszystko staje się utrudnione. Trzeba powoli i w skupieniu dochodzić do dna egzystencji, choć nigdy wcześniej się tej drogi nie przemierzało.
Najwięcej razy na ekranie umierał Danny Trejo. Tuż za nim plasują się Christopher Lee i Lance Henriksen. Wszyscy oni zaliczyli co najmniej sześćdziesiąt zgonów w światowej kinematografii. Najczęściej umiera się w filmach klasy B oraz jako czarny charakter. Ta statystyka wydaje się całkiem zbliżona do rzeczywistości. Im większa bieda i przestępczość, tym większa umieralność. Oglądam składankę siedemdziesięciu śmierci Danny’ego Trejo. Ginie głównie od strzałów, ale śmierć przychodzi także pod postacią wybuchającego stołu, duszenia linką, spadającej kratownicy, upadku z wysokości, kija wbitego w brzuch, który doprowadza do anihilacji bohatera, zmiażdżenia przez telewizor z wypukłym kineskopem, zmiażdżenia przez monstrualną rybę czy rozstrzelania w stroju świętego Mikołaja. Zły Meksykanin o ospowatej twarzy umiera w sumie siedemdziesiąt razy. Składanka przedstawiająca zgony bohaterów granych przez Danny’ego Trejo trwa cztery i pół minuty. Niewiele jak na siedemdziesiąt śmierci. Na ujęciach widać mniej lub bardziej niezadowolony wyraz twarzy i trochę sztucznej krwi. Wszystko przebiega dosyć sprawnie. Dobrze wyeksponowana mimika aktora przedstawia najczęściej przerażenie, zdziwienie, strach lub rezygnację. Danny Trejo jest całkiem zręczny w odgrywaniu śmiertelnych konwulsji i zesztywnień, ale oglądając go, trudno uciec od pytania: „Jak by to było naprawdę?”.
Odpowiedź znają być może ci, którzy przez trzy dni przypatrywali się agonii Omayry Sánchez, trzynastoletniej bohaterki słynnego zdjęcia zrobionego przez Franka Fourniera po wybuchu wulkanu w Kolumbii. Dziewczynka tkwiła uwięziona w wodzie z nogami przygniecionymi gruzami swojego domu i umierała na oczach telewidzów z całego świata. Jej twarz wyrażała oczekiwanie i zmęczenie, ale było tam też pragnienie życia i nadzieja. Dziewczynka unosiła się na powierzchni dzięki starej oponie i trzymała się gałęzi drzewa białymi od zimna dłońmi. Woda była mętna, a dno niewidoczne. Gdyby nie dziwne kolory jej oczu i rąk oraz brudna woda, można by pomyśleć, że to zdjęcie z wakacji. Podobno w ostatnich chwilach Omayra przede wszystkim śpiewała piosenki, powtarzała tabliczkę mnożenia, jadła słodycze dostarczane przez reporterów i piła gazowane napoje. Gdyby nie fakt beznadziejnego uwięzienia, było to całkiem beztroskie dzieciństwo. Omayra martwiła się tylko, że z powodu dwudniowej nieobecności w szkole nie zda do następnej klasy. Jej głowę zaprzątały codzienne czynności i rzeczy. Dopiero przed samą śmiercią Omayra Sánchez, z czerwonymi oczami, poprosiła, by wszyscy poszli odpocząć i dali jej chwilę spokoju. W momencie umierania była już chyba dorosła. Potem przykryli ją biało-niebieskim obrusem i opublikowali zdjęcie, które wygrało World Press Photo. Błahe czynności, posiłki i przedmioty składają się na opis odejścia Omayry Sánchez, ale jej podróż do dna była samotna. Tylko ona zobaczyła to coś, co pozwoliło jej dorosnąć w wieku trzynastu lat.
James Cameron na pokładzie swojego autorskiego batyskafu Deepsea Challenger zszedł do najniższego punktu Ziemi, na dno Rowu Mariańskiego. Opisał je jako „zupełnie bez wyrazu i w każdym miejscu […] takie samo”, „gładkie jak skorupka jajka”, „żadnych znaków szczególnych”. Doświadczona przez życie koleżanka powiedziała mi jeszcze, że „dno ma warstwy”. Jest ono jak cebula z wiersza Szymborskiej, lub zwykła, z bazaru – „wielokroć naga, do głębi itympodobna”. Dno zgodnie z relacjami tych, którzy je widzieli, jest doskonałe.
Emil Cioran pisze, że „są ludzie, którzy stają się liryczni tylko w rozstrzygających momentach życia, niektórzy zaś wyłącznie w chwili agonii, kiedy cała ich przeszłość aktualizuje się i porywa ich niczym potok”. Niespotykana uroda dna, wobec którego wszyscy jesteśmy dojrzali, spotkania, którego nie da się wyobrazić czy wyćwiczyć. Może to nawet najpiękniejsza, najgorsza i najlepsza rzecz, jakiej można doświadczyć.