Unieś, unieś, dokąd chcesz
19 listopada 2022, piękny jesienny dzień, pierwszy mróz w tym roku. Osiemdziesiąt lat temu na rogu ulic Mickiewicza i Czackiego w Drohobyczu gestapowiec niesławnej pamięci zastrzelił Brunona Schulza. Nie pamiętałbym o tej rocznicy, gdyby nie dotknięcie tego dnia i tego miejsca w sposób najbardziej bezpośredni, nie z książki Jerzego Ficowskiego albo z piosenki Jacka Kleyffa, choć mocno się wówczas na te wskazówki orientowałem. To było jak pacnięcie w głowę, kiedy 19 listopada 2002, a więc też w równą, sześćdziesiątą rocznicę, w miejscu śmierci Schulza „Wieczny odpoczynek”, panichidę i kadysz zmawiali i śpiewali kapłani trzech wyznań. Przyszło dużo osób, na pomysł wpadli wspaniali Wiera i Igor Meniokowie, twórcy Festiwalu Schulzowskiego. Pamiętam tamtą pogodę, mrozu nie było, wręcz przeciwnie, prawie lato. Pogoda pasowała mi do tekstu (bo przyjechałem do Drohobycza, by napisać o festiwalu), więc użyłem jej w tekście, wychodząc od niezapomnianego cytatu: „Tam, gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca…”. W cytatach byłem wtedy dobry, a tekst stał się jednym z moich debiutów (ach ujrzeć swoje słowa w druku, ech, ech). Ba, wydawało mi się w przypływie dziecinnej, doktoranckiej pychy, że prawie esej naskrobałem. A co z pacnięciem? Modlitwa, rozpinająca łuk czasu do tamtej śmierci, tamtego ciała leżącego na chodniku, roztrzęsła tamtego mnie, raczej agnostyka. Bezradnie siedziałem osmarkany na pobliskiej ławce, o dwadzieścia lat młodszy, w wieku, kiedy wydaje ci się, że jesteś niezniszczalny i nieśmiertelny, gdzie raczej czas na narodziny, na perspektywy, na niczym nieuzasadnione przeświadczenie, że świat jest do zdobycia – a nie na wspominanie czyjejś śmierci.
Przez cały listopad, nie tylko we Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny, ciągną się pożegnania. Na różne sposoby ten czas upomina się o siebie. I oto, tego samego 19 listopada, niespodziewanie znajduję się w przestrzeni wpływu innego wielkiego współczesnego Mitotwórcy, a i pożegnań nie brakuje.
Dźwięk powiadomienia, kolega Adam przesyła Messengerem link do wydarzenia. Reaktywowany zespół Armia będzie dziś grał w Lublinie płytę Legenda. Pasma czasu nakładają się na siebie, Legenda jest jak list z lat dziewięćdziesiątych, w moim przypadku – list z wczesnej młodości. Ale skoro jest płytą arcydzielną, monolitem wyciosanym z jednego bloku skały, w której ani nic dodać, ani ująć nie można – to pochodzi i z lat dziewięćdziesiątych, i z Teraz, a nawet z jakiegoś Zawsze.
Pamiętam, ile kosztowała (12 000 zł) i jak brzmiała ze stoiska z kasetami na targu w Parczewie. Nie zestarzała się, a większość płyt, tamtych płyt (czyli, w moim przypadku, kaset), zestarzała się szybciej niż my, wyblakła i ucichła. Legenda przeciwnie – nabrała i wciąż nabiera mocy, nasyca się tematami obecnego czasu. Tomasz Budzyński, wiadomo: sporo przebywał pod gwiazdami J.R.R. Tolkiena, ale w jego niepokojącej poezji z Legendy wywąchać można na przykład T.S. Eliota. Nie ma łatwego triumfalizmu i radosnych kościółkowych komunikatów o Dobrej Nowinie, jest dużo zimowej nocy, czerwonej śmierci i białego śniegu, stałej obecności immanentnego zła, walki na śmierć i życie. Nic nie jest dane raz na zawsze, trzeba walczyć codziennie i co chwilę.
O tym, co się dzieje na świecie, a także o tym, co czas robi z nami – znowu i jeszcze raz – Armia zagrała w Lublinie, a choć kawałki te pochodzą sprzed trzydziestu, czterdziestu lat, nie odcina się tu kuponów. Z oryginalnych składów pozostał jedyny Budzyński, autor tutaj niemal wszystkiego. Charyzmy mu nie ubyło, ale stał się nieco monumentalny, a nawet szacowny, w otoczeniu muzyków na oko młodszych o pokolenie, w tym syna Stanisława, gitarzysty, który odtwarza cuda i brzmienia Brylewskiego. Pod sceną coraz to rozpędza się i zatrzymuje pogo. Długo trwać nie może, bo pogują faceci porządnie już nadgryzieni czasem… A przy „Aniołowie powoli wracają do nieba / A my na dole patrzymy do góry…” Budzyński, uśmiechnięty, pokazuje palcem w górę, macha do swoich przyjaciół. Z ekipy, która tworzyła Legendę, nie ma już Roberta Brylewskiego, Stopy, Sławka Gołaszewskiego…
Jeśli wciąż istnieje kontrkultura, to właśnie w takich – widmowych, ale jednak nieunieważnionych – formatach.