12/2022
Dorota Kozińska

Dokąd pędzisz, świecie?

 

Piszę ten felieton z kolejnej podróży. Za tydzień zaczyna się adwent, wierni zaopatrują się w wieńce i roratki, dzieci piszczą w sklepach, żeby kupić im kalendarz z czekoladkami, a na profilach polskich oper rodzice wylewają żale, że w święta znów nie będzie Dziadka do orzechów. Każdy pretekst jest dobry, żeby czegoś nie wystawić, nie zagrać albo nie wyemitować. Bo kryzys. Bo wojna. Bo trzeba uszanować czyjąś wrażliwość – albo przeciwnie, zdeptać ją w imię interesów silniejszej większości. A ja znów jestem w drodze i czuję się czasem jak nałogowy opiumista z Doli człowieczej Malraux: drga we mnie cierpienie kardynalne, głód muzyki, jaką kocham, i teatru, bez jakiego nie wyobrażam sobie uprawiania zawodu w zgodzie z własnym sumieniem. Po Święto wiosny musiałam pojechać do Londynu. Po nowe inscenizacje Janáčka – na jego rodzinne Morawy. Po Tristana ze śpiewakiem, który przez osiemnaście sezonów rok w rok triumfował w Bayreuth, a teraz wystąpi pro publico bono w roli Króla Marka – polecę wkrótce pod krąg polarny. Po spektakl ulubionego polskiego reżysera, dotkliwie nieobecnego w kraju – kilka dni później do Szwecji. Wszystko dlatego, że „muzyka może wyrazić nawet więcej niż czysto nerwową radość z powodu pogody lub nocy spędzonej w palarni opium; upojenie realniejsze, płodniejsze, przynajmniej wedle moich przeczuć” – by odwołać się do słów innego francuskiego klasyka.

Czasem bywa jednak dziwnie. Na przykład dziś, nazajutrz po walijskiej produkcji Věc Makropulos na festiwalu Janáčka w Brnie. W dniu wolnym od teatralnych uniesień wybrałam się na koncert miejscowego chóru dziecięcego, który zakończył występ utworem powstałym niespełna pięć lat po klęsce Praskiej Wiosny, w najczarniejszym okresie proradzieckiej „normalizacji” pod wodzą Gustáva Husáka. Kiedy zobaczyłam tytuł – Atomus servus pacis, czyli Atom sługą pokoju – zrobiło mi się słabo. Kiedy przeczytałam tekst, napisany po łacinie przez emerytowanego nauczyciela brneńskiego gimnazjum, dostałam mdłości. Kiedy jednak zaczęłam słuchać, wpadłam w upojenie realniejsze i płodniejsze niż jakakolwiek nerwowa radość z powodu pogody lub nocy spędzonej w palarni. Utwór obiektywnie okazał się świetny. Po upływie pół wieku mało kto zdał sobie sprawę, że zarazem jest przejawem czystej propagandy. Złapałam się na tym, że sama ulegam wzruszeniu. W środkowej części, poświęconej tragedii Hiroszimy, gdy mały solista zaintonował z przejęciem „quousque, terra, ruis?” („dokąd pędzisz, świecie?”) – ciarki mi przeszły po plecach. Mam nadzieję, że ktoś temu dzieciakowi wytłumaczył, co śpiewa. A jeśli tak, mam nadzieję, że dzieciak przejął się tym w równym stopniu jak ja i część moich rówieśników, którym pięćdziesiąt lat temu kładziono łopatą do głowy, dlaczego nigdy więcej wojny. Bo jeśli się przejął, nauczy się kiedyś odróżniać fakty od propagandy. Nauczy się współodczuwać i rozumieć – jak mały, kaleki bohater pewnej opery, która z powodzeniem zastąpiłaby lukę po wyrugowanym z tegorocznego repertuaru balecie Czajkowskiego.

Gian Carlo Menotti urodził się w Lombardii, w niewielkim mieście Cadegliano-Viconago przy granicy ze Szwajcarią. Był synem Alfonsa Menottiego, zamożnego importera kolumbijskiej kawy, oraz jego wyjątkowo muzykalnej, a przy tym bardzo wpływowej żony Ines. W 1928 roku – wraz z dziewięciorgiem rodzeństwa – został półsierotą. Owdowiała Ines przeprowadziła się z dziećmi do Kolumbii, żeby ratować mężowskie interesy. Jej wysiłki spełzły na niczym: rodzina Menottich wróciła do Włoch, z wyjątkiem Gian Carla, który dostał list polecający od małżeństwa Toscaninich, dzięki któremu rozpoczął studia w Curtis Institute of Music w Filadelfii. Swoją pierwszą „poważną” operę, Amelia idzie na bal, ukończył w 1937 roku, cztery lata po uzyskaniu dyplomu uczelni. W ślad za sukcesem Amelii przyszły tryumfy jego kolejnych dzieł teatralnych, między innymi Medium i Konsula. W 1951 roku dostał zamówienie od Petera Hermana Adlera, ówczesnego dyrektora muzycznego NBC, na pierwszą w historii operę telewizyjną.

Menotti z początku wpadł w popłoch. Szukał tematu na utwór aż do chwili, kiedy wybrał się po raz kolejny do nowojorskiego Metropolitan Museum i tym razem dłużej zawiesił oko na Pokłonie Trzech Króli Boscha. Przypomniało mu się dzieciństwo w Lombardii i oczekiwanie na prezenty przynoszone przez trzech magów ze Wschodu. Ożyły wspomnienia pobrzękujących wędzideł i miękkiego stąpania wielbłądów po zmarzniętym śniegu. Wróciły echa sporów z bratem, który upodobał sobie egzotycznego Kacpra, podczas gdy Gian Carlo wolał dostojnego, długobrodego Melchiora. Obaj nie rozumieli, o co właściwie chodzi z tą mirrą i do czego miałaby ona się przydać nowo narodzonemu Dzieciątku. Gian Carlo z czasem się domyślił, dlaczego brat obstaje przy twierdzeniu, że Kacper jest głuchy: pewnie dlatego, że nigdy nie dostał od niego wymarzonego prezentu.

Amahl i nocni goście – niespełna godzinna historia o chromym chłopcu, który ujrzał na niebie gwiazdę „wielką jak okno”, o niespodziewanej wizycie trzech królów, którzy po drodze do stajenki postanowili zatrzymać się w chacie jego matki, oraz o prostodusznej empatii Amahla, który obdarował Jezusa swoimi kulami i w zamian odzyskał władzę w nogach – została po raz pierwszy wyemitowana przez NBC w wigilię 1951 roku. Od tamtej pory uchodzi za nieodłączny element muzycznych świąt w Stanach Zjednoczonych. Przyjęła się też gdzieniegdzie w Europie. Kto zdąży, niech się wybierze na inscenizację Stefana Herheima do Theater an der Wien. Kto nie zdąży albo nie zechce, niech nacieszy się dostępnym w serwisie YouTube pirackim nagraniem prapremiery w NBC – z zapowiedzią Menottiego, że to opera dla dzieci, więc niech widzowie nie kładą swoich pociech spać i nie bawią się ich zabawkami.

I niech w ogóle uważają, czym się bawią – bo nie starczy Amahli, by zatrzymać świat w jego pędzie do samozagłady.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.