1/2023

Więcej niż dzieło sztuki

Kowieński Dorian Roberta Wilsona jest przejawem czystej radości tworzenia, zachwytem nad nieograniczonymi możliwościami teatru, zdolnego do kreacji piękna.

Obrazek ilustrujący tekst Więcej niż dzieło sztuki

fot. Lucie Jansch

 

Czy człowiek może być dziełem sztuki? Czy z istoty ludzkiej, złożonej jedynie z krwi i kości, można uczynić obiekt boskiego uwielbienia? Na to pytanie filozofowie i artyści próbują odpowiedzieć od najdawniejszych czasów. Przewrotnie powraca do niego Robert Wilson, reżyserując, najpierw w Düsseldorfer Schauspielhaus, następnie w Narodowym Teatrze Dramatycznym w Kownie, Doriana. Spektakl powstał na Litwie w ramach programu „Kowno – Europejska Stolica Kultury 2022” i prawdopodobnie tylko dzięki temu mogło dojść do jego realizacji. Kraj Giedymina przyjął amerykańskiego reżysera jako gwiazdę najwyższego formatu. Amerykański reżyser odwdzięczył się, pozostawiając w repertuarze teatru przedstawienie godne tego tytułu.

Autorem Doriana jest Darryl Pinckney, z którym Robert Wilson współpracuje od 1988 roku. Dramaturg stworzył tekst trzyczęściowego monodramu, w którym połączył ze sobą trzy historie o miłości, pięknie, tworzeniu i związku artysty z jego dziełem. Są w nim Oscar Wilde i jego kochanek Alfred Douglas, jest też stworzony przez pisarza Dorian Gray. Pojawia się również historia tragicznie zakończonego romansu amerykańskiego malarza Francisa Bacona i jego modela George’a Dyera. Pinckney parafrazuje cytaty z powieści Wilde’a, przytacza fragmenty z akt sądowych jego procesu o kontakty homoseksualne, sięga także po listy i wiersze do kochanka. Historie mieszają się i nakładają na siebie w sposób, który uniemożliwia jednoznaczne określenie, czyj los w danym momencie śledzimy. Bo też nie o historię czy wyraźną linię narracyjną tutaj chodzi.

Teatr Wilsona słynie ze swojej wizualności – oddziałuje na widza przede wszystkim siłą obrazu, który tworzy harmonijne połączenie scenografii i niezwykle precyzyjnego światła. To, co zostaje w pamięci z Doriana, to właśnie obrazy – płaskie, skomponowane z monochromatycznych (przeważnie białych i czarnych) płaszczyzn, wyraźnie oddzielonych od siebie ostrymi krawędziami. Surowa architektura tych kształtów jest widoczna zarówno w pracowni malarskiej, pełnej obrazów i zapisków artysty, jak i na niemal pustej scenie, na której tytułowy Dorian swoim występem wdzięczy się do publiczności. Wilson posługuje się prostymi symbolami, które odwołują się do dwoistej natury człowieka i rzeczywistości – przez wspomniany kontrast bieli i czerni, ruchu i bezruchu, światła i ciemności, chaosu i porządku, a także rozbicie roli tytułowego bohatera na dwóch aktorów (w przeciwieństwie do wersji niemieckiej, w której występuje tylko Christian Friedel).

Doriana grają Dainius Svobonas i młodszy od niego o dwadzieścia lat Mantas Zemleckas. Obaj są smukli, mają podłużne, kanciaste twarze, które – jak często u Wilsona – zostały pomalowane na biało. Ubrani w długie czarne płaszcze i białe rękawiczki, są na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia. Tym bardziej że bardzo rzadko pojawiają się razem na scenie. Różnice ujawniają się dopiero po ich dłuższej obecności, przede wszystkim w dynamice ruchu. Dorian Svobonasa jest powolny, bardziej statyczny i precyzyjny, momentami wręcz posągowy. Długi czarny płaszcz z wysoko postawionym kołnierzem i cylinder sprawiają, że wygląda, jakby próbował ukryć swoją prawdziwą twarz. Jego ekspresja wyraża się przede wszystkim poprzez modulację głosu i zabawy z dźwiękiem.

Zemleckas to z kolei łasy na uwielbienie tłumu dandys. Jest lekki i czarujący, elegancki i szarmancki, dlatego z czasem przywdziewa biały kostium. Jego postać tryska młodością, która nie zna trosk, chce się bawić i tańczyć w świetle reflektorów. Aktor buduje swojego bohatera na działaniu – szybkich ruchach, celowych pauzach, kontroli ciała. Znakomicie odnajduje się w scenach rewiowych, gdzie niczym gwiazda przedwojennego kabaretu śpiewa, tańczy, a nawet stepuje. Nie będzie przesadą powiedzieć, że jest w tym olśniewający.

Łatwo ulec wrażeniu, że ci dwaj to ta sama postać, tylko na różnych etapach życia. Taka interpretacja wydaje się jednak zbyt dużym uproszczeniem – po pierwsze dlatego, że nie ma wyraźnej różnicy w poziomie świadomości obydwu Dorianów, którzy mówią właściwie jednym głosem, po drugie dlatego, że tych postaci jest znacznie więcej.

Jedną z najbardziej imponujących wizualnie scen przedstawienia jest początek trzeciej części, kiedy widzimy młodego Doriana siedzącego przed garderobianymi lustrami. Wyobraźnia od razu podsunęła mi w tym momencie Portret wielokrotny Witkacego. Na słynnym zdjęciu z 1917 roku polski artysta nie tylko przygląda się dziwności świata, lecz także bada naturę „osobowości jako ciągłego strumienia różnorodnych przeżyć”. W podobny sposób działa nakładanie się historii Doriana oraz Wilde’a, Bacona i ich kochanków w kowieńskim spektaklu. To, co ich łączy, to z pewnością fascynacja pięknem, ale też pociąg do zakazanej miłości, uczucia niemożliwego do spełnienia. To również narcyzm i przekonanie o własnej wyjątkowości, którymi odznaczają się wszyscy bohaterowie Doriana. „I rise up and I walk with myself” – jak głosi olbrzymi czarny napis ukazujący się na białym płótnie zakrywającym scenę.

Jest jednak coś paradoksalnego w wizerunku dandysa wyłaniającym się z kowieńskiego spektaklu. W półtoragodzinnym przedstawieniu kilkukrotnie powraca motyw z piosenki Peggy Lee The Alley Cat Song – bezdomny kot. Utwór ten słyszymy już na wejściu, siedząc na rozświetlonej widowni przed czarną kurtyną skrywającą świat Wilsonowskiego Doriana. Fragmenty tekstu piosenki przewijają się w monologach bohaterów, którzy na różne sposoby wymawiają tytułową frazę – „like an alley cat”. Te zabawy z brzmieniem mowy to kolejny z chwytów charakterystycznych dla amerykańskiego reżysera. W jego teatrze znaczenia nie są przywiązywane do słów, ale zależą od sposobu wymawiania. Dlatego fraza o bezdomnym kocie, który nie jest zależny od nikogo i jest wolny, ponieważ nie odróżnia dobra od zła, czasem brzmi beztrosko i dumnie, innym razem – rozpaczliwie, obnażając samotność bohatera.

Wilson pozwala Dorianowi uwodzić widza. Z drugiej strony nie cofa się przed ośmieszeniem go, obnażeniem jego kabotyńskiej postawy. Kiedy Mantas Zemleckas skacze po całej scenie, monologując, śpiewając i tańcząc ścigany potężnymi teatralnymi reflektorami, balansuje na granicy śmieszności. Bo też groteskowa jest jego pogoń za uznaniem. Młody Dorian nie potrafi milczeć ani się zatrzymać – ruch i mowa są dla niego sposobem na pozostawanie cały czas w centrum uwagi. Potrzeba przy tym talentu i wrażliwości artystycznej Roberta Wilsona, który potrafi ten jego narcyzm uczynić nie głównym, ale jednym z wielu środków budowania scenicznego świata. Bo choć aktorstwo jest w tym spektaklu na najwyższym poziomie, tak naprawdę nie jest niczym ważniejszym niż scenografia, muzyka czy światło. Wszystko razem reżyser komponuje w jedną harmonijną całość. Powstały w ten sposób obraz działa na wszystkie zmysły, zachwycając swoją klarownością i dbałością o każdy szczegół – po prostu pięknem.

Trudno nie ulec estetycznemu urokowi tego przedstawienia. Wilson urzeka obrazem, światłem, muzyką Peggy Lee, niemieckiego zespołu Woods of Birnam i bałkańskiej orkiestry dętej. W jego Dorianie każdy szczegół jest dopracowany, każdy aktorski gest precyzyjny, a intonacja – zaplanowana. Reżyser wplata nawet obecność ekipy technicznej przedstawienia, która staje się jego naturalnym elementem. Jednocześnie na znaczeniu traci klarowność tekstu – nie jest ważne, kto i co mówi albo śpiewa, czyjej historii w danym momencie słuchamy. Widzimy jedynie zmieniające się obrazy: pracownię malarską Bacona zastępuje scena kabaretowa lub charakteryzatornia otoczona lustrami. Atmosferę niesamowitości tworzy harmonijna gra świateł i cieni, a także zmieniająca się dynamika poszczególnych wypowiedzi – od spokojnych monologów po gwiazdorskie popisy wokalne.

Po premierowym pokazie Doriana w teatrze dało się słyszeć opinię, którą podchwycili też litewscy krytycy: bardzo mi się podobało, ale nie wiem, o czym to było. Według mnie spektakl Roberta Wilsona jest przede wszystkim przejawem czystej radości tworzenia, zachwytem nad nieograniczonymi możliwościami teatru, zdolnego do kreacji piękna. Współczesny teatr, szczególnie ten robiony w naszej szerokości geograficznej, kwestie estetyczne usunął w cień, robiąc miejsce dla społecznie zaangażowanych treści. Spektakle takie jak Dorian przekonują, że mówienie o pięknie w sztuce nie tylko nadal ma sens, lecz także wciąż może być środkiem do przekazywania treści. Bo o ile dla Wilde’a piękno jest wartością najwyższą, o tyle dla Wilsona stanowi sztuczną fasadę, maskę, za którą kryją się samotność i potrzeba akceptacji. Amerykański reżyser nie skąpi Dorianowi złośliwości, narażając go na popadanie w śmieszność – tym bowiem często kończy się rozpaczliwa próba bycia bez przerwy w centrum uwagi. Pokazuje, jak cienka może być granica między kabotyństwem a prawdziwą sztuką.

W swoim eseju Piękno zbawi świat szwajcarski pisarz Étienne Barilier stwierdza: „Może piękno nie zbawia świata, lecz obdarza nas owym pragnieniem doskonałości, czy też skromniej: pragnieniem lepszego, bez którego to pragnienia świat byłby bezsprzecznie zdany na zgubę”. Takie piękno dostrzegam w Dorianie i życzę litewskiemu teatrowi, aby widział je jak najczęściej.

 

Narodowy Teatr Dramatyczny w Kownie

Dorian

reżyseria Robert Wilson

premiera w Düsseldorfie 9 czerwca 2022

premiera w Kownie 1, 2 i 7 października 2022

absolwentka Wiedzy o Teatrze AT, wydawczyni programów informacyjnych i kulturalnych w TVP Wilno. Mieszka w Wilnie.