Środowiskowa, lecz niehermetyczna
Chwilę po tym, jak skończyłam czytać książkę Aleksandry Szarłat SPATiF. Upajający pozór wolności, zaczęłam sprawdzać, czy istnieje w naszym kraju podobna publikacja. SPATiF wydał mi się na tyle wyjątkowy, że zapragnęłam kontekstu. I chyba jedyną książką, którą mogłabym postawić obok pracy Szarłat, są Warszawskie kawiarnie literackie Andrzeja Z. Makowieckiego (Iskry 2013), aczkolwiek jest to rzecz dużo skromniejsza i próbująca opisać literackie życie kawiarniane aż trzech epok (Młodej Polski, II Rzeczypospolitej i PRL-u). Przy okazji przypomniałam też sobie o pracy Cezarego Łazarewicza Sześć pięter luksusu. Przerwana historia domu braci Jabłkowskich (Znak 2013; wyd. II poprawione: Czarne 2020) czy pozycji Hotel Bristol. Na rogu historii i codzienności Faustyny Toeplitz-Cieślak i Izabeli Żukowskiej (Arkady 2018), choć one, jak widać po tytułach, skupiają się przede wszystkim na budynkach, ich historii i funkcjach. Odkryłam również pozycję Jana Polewki Dom pod wiecznym piórem. Leksykon legendarnego Domu Literatów w Krakowie (Iskry 2022) i monografię Anny Grochowskiej na ten sam temat Wszystkie drogi prowadzą na Krupniczą. O Domu Literatów (Księgarnia Akademicka 2017). SPATiF jednak jest wyjątkowy. Autorka patrząc na miejsce, konkretne i przecież istniejące do dziś, oraz odtwarzając jego historię, opowiada o ludziach, zmieniających się okolicznościach politycznych i społecznych, a także całej masie innych uwarunkowań, które wpływały na to, że Klub Aktora w Alejach Ujazdowskich 45 w Warszawie był właśnie tym, czym był. Legendą. Zjawiskiem. Czymś nieuchwytnym. Do tego książka skrzy się od anegdot, dzięki czemu doskonale się ją czyta.
Atutów ma SPATiF wiele. Przede wszystkim nie jest to książka „modna” – z jednej strony wpisuje się w pewien trend popularnych ostatnio anegdotycznych książek o PRL-u, z drugiej, za sprawą swojej rzetelności i wnikliwości, zupełnie do tego trendu nie pasuje. Z każdą stroną czytelnik nabiera przekonania, jak koronkowa jest to robota i na ilu źródłach oparta. Przy tym są to źródła rozproszone – jakieś drobne teksty prasowe, wzmianki w książkach wspomnieniowych, alfabetach, dziennikach, pamiętnikach. Do tego rozmowy ze świadkami czasów i uczestnikami spatifowego życia. Dokumentów brakuje, o czym Aleksandra Szarłat przekonała się, chcąc ustalić choćby rzecz tak oczywistą jak data otwarcia klubu. Wszystkie te wątłe i rwące się za sprawą niepamięci i nieistnienia niteczki autorka splata w kolorową, spójną, wielopłaszczyznową, kontekstową i merytoryczną opowieść.
Dowiedzieć się można na przykład, że warszawskich SPATiF-ów było więcej – do czasu otwarcia lokalu w Alejach Ujazdowskich Klub Aktora mieścił się na ulicy Pankiewicza, zaś w czasie jego „remontu” (1976–1979) – w lokalu „Pod Kogutami” na Pięknej. Pisząc o remoncie, użyłam cudzysłowu, bo choć renowacja wnętrza rzeczywiście miała miejsce, to decyzja o jej przeprowadzeniu zapadła niemal z dnia na dzień. Był to sposób ówczesnej władzy na różne niepokorne towarzystwa. Po prostu pod pretekstem remontów pozbawiano je siedzib. Taki los spotkał choćby kabaret Tey, STS czy Piwnicę pod Baranami. Podążając za swoimi bohaterami, autorka zagląda też do SPATiF-ów w Łodzi, Sopocie i Krakowie. W jednym z wywiadów przyznała, że pierwotna wersja książki miała cały poświęcony im rozdział. Trochę żałuję, że ostatecznie go zabrakło. Kilkadziesiąt stron więcej w tej przeszło pięćsetstronicowej pracy wiele by już nie zmieniło. Książka nie byłaby tak warszawocentryczna i przede wszystkim narracja dotycząca życia towarzyskiego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poszerzyłaby się o kolejne drobiazgi i wyszperane szczegóły, a może nawet o zapomniane nazwiska. Mam nadzieję, że jakiś światły redaktor naczelny upomni się o ten rozdział i umieści go w swoim periodyku.
Największym atutem książki Aleksandry Szarłat jest przypomnienie twórców, których nazwiska nie budzą dziś w zasadzie żadnych skojarzeń ani emocji, ale każdy z nich, w swoim czasie, miał w SPATiF-ie swój „stolik”. Tu warto zrobić dygresję na temat „instytucji stolika”, która jest tak stara, jak stare jest mieszczańskie życie kawiarniane. Stolik, przy którym usiąść mogą tylko nieliczni, do którego się aspiruje, jest dla kawiarni tym, czym scena dla teatru – wszystkie oczy są na niego zwrócone. Stolik nie tylko buduje rangę i markę miejsca, wyznacza jego rytm, lecz także ustawia środowiskową hierarchię. Tak było w osiemnastowiecznym Paryżu, dziewiętnastowiecznej Pradze czy dwudziestowiecznej Warszawie. W Klubie Aktora stoliki-instytucje były cztery. O tym, kto mógł przy nich zasiąść, decydowali Stanisław Dygat – jego stolik był ruchomy, bo sam Dygat nie był regularnym gościem klubu – Janusz Minkiewicz, Józef Prutkowski i Stanisław Wohl. Ta ostatnia trójka była ze SPATiF-em zrośnięta, stanowiła o jego znaczeniu i randze, ale dziś, w latach dwudziestych XXI wieku, trzeba tłumaczyć i wyjaśniać, kim byli dla polskiego życia intelektualnego i artystycznego lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i później. Aleksandra Szarłat robi to znakomicie, choć nie wiem, czy na pewno skutecznie. Co ciekawe, żaden z nich nie był aktorem, a SPATiF to przecież Klub Aktora, acz pod skrzydłami Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu. Fakt, iż trzema z czterech spatifowych stolików zarządzali literaci, spokojnie mógłby sytuować go (a może awansować) w kręgu kawiarni literackich. Stanisław Wohl był reżyserem, operatorem, pedagogiem i scenarzystą – artystą bardzo zaangażowanym w rozwój polskiej kinematografii. Wychował kilka pokoleń filmowców, został pierwszym dziekanem Wydziału Operatorskiego PWSF. Szarłat starannie opisuje jego zasługi i osiągnięcia. I choć stolik Wohla nazywany był „lożą starców”, często spotkać można było przy nim studentów profesora, a on sam w pewnym momencie życia w klubie niemal rezydował. Satyryk Józef Prutkowski – postać, jak pisze autorka SPATiF-u, tajemnicza i uprzywilejowana – jest dziś zupełnie zapomniany. Pisywał teksty piosenek, rymowanki dla dzieci, wiersze i satyry. Dużo publikował. Prowadził kabaret Friko, w którym pojawiali się inni spatifowcy, m.in. Bohdan Łazuka czy Zofia Czerwińska. Jego stolik był głośny, często rubaszny i otwarty. Jako postać przetrwał w anegdocie, jako literat nie przetrwał wcale. Nie przetrwał też (literacko) Janusz Minkiewicz. Jego stolik w hierarchii stał najwyżej. Był zamknięty. Usiąść mogli przy nim tylko wyraźnie zaproszeni goście. Minkiewiczowi Aleksandra Szarłat poświęca w swojej książce bardzo dużo miejsca i jestem jej za to wdzięczna. Minkiewicz „Minio” to dla mnie, wychowanej na Grodzieńskiej, postać na jakimś poziomie oczywista, a jednocześnie bardzo tajemnicza. Wiem, że był, wiem, że kreował, że wpływał, że znaczył, że był punktem odniesienia, bo Stefania Grodzieńska mówiła i pisała o tym wiele razy, ale nie umiem tej świadomości wypełnić człowiekiem. I choć autorka SPATiF-u maluje go barwnie, pokazując z wielu perspektyw i powołując się na wielu świadków, Minkiewicz, ale także Prutkowski i Wohl pozostają dla mnie tylko nazwiskami na papierze. Dlaczego? Chyba dlatego, że w czasach, kiedy świadomie zaczynałam korzystać z kultury, czyli gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych, żaden z panów już nie żył, a ich twórczość była zupełnie nieobecna. To szersza kwestia zerwania pokoleniowego łańcucha obiegu kultury i nie będę jej tu teraz roztrząsać, niemniej coraz dotkliwiej zaczynam ten brak świadomości istnienia i istotności pewnych ludzi odczuwać. Aleksandra Szarłat swoją książką próbuje te zerwane ogniwa spoić, odtworzyć, i nawet kiedy (jak dla mnie ciut za bardzo karkołomnie) buduje połączenia aż z Ziemiańską i światem Skamandrytów, jestem jej za to wdzięczna.
Aleksandra Szarłat puls SPATiF-u opisuje z wielu perspektyw. Także współczesnych. Ważnym wątkiem w książce jest sposób funkcjonowania i traktowania kobiet w rozalkoholizowanych męskich dysputach – dziś zupełnie nieakceptowalny. Inny temat to alkohol, to jak i w jakich ilościach był pity, jak ratował i jak rujnował. Spory rozdział poświęcony jest działaniom Służby Bezpieczeństwa w środowisku. Szarłat pisze o ubekach, którzy do SPATiF-u przychodzili pić i podsłuchiwać, albo podsłuchiwać i pić (czasem też stawiali), o legendarnym szatniarzu panu Franku, który wiedział wszystko o wszystkich, ale „niemożliwe, żeby szkodził”, o ludziach ze środowiska zarejestrowanych jako TW. We wspomnieniach powraca również konstatacja, że SPATiF był salonem zastępczym, w którym wszyscy się umawiali, bo nie mieli własnych. I być może w ogóle w tej refleksji/wspomnieniu mieści się klucz do zrozumienia zjawiska, jakim było życie towarzyskie SPATiF-u. Wszystko inne, wszystko potem, było konsekwencją tego, że grupa twórczych, kolorowych i niepokornych ludzi „umówiła się”, że tu, w tym salonie, wbrew wszystkiemu będzie wolna. I tym pozorem upajała się przez lata.
SPATiF. Upajający pozór wolności to dobra i potrzebna książka. Dobra, bo wychodząca poza schemat, wierząca w inteligencję czytelnika, w jego umiejętność orientowania się w kaskadzie nazwisk – jest bardzo środowiskowa, a jednocześnie niehermetyczna. Jest też dyskretna w tematach i sprawach, w których dyskretna pozostać powinna. Potrzebna, bo w ostatniej chwili łapie drobiazgi, które opowieść o kulturze w PRL-u jeszcze bardziej komplikują, wyposażają w kolejne konteksty, uniejednoznaczniają.
Zastrzeżenie mam tylko jedno i jest ono skierowane raczej do wydawcy niż autorki. SPATiF nie ma indeksu nazwisk. Książka utkana z takiej ilości wspomnień, tak merytoryczna i solidnie udokumentowana, indeks po prostu mieć musi. I bardzo bym chciała, żeby autorzy się tego od wydawców domagali. A jeszcze bardziej – żeby domagali się tego czytelnicy. Ja się domagam.
autor / Aleksandra Szarłat
tytuł / SPATiF. Upajający pozór wolności
wydawca / Wydawnictwo Czarne
miejsce i rok / Wołowiec 2022