Prorok zemsty
Zawsze chciałam tam pojechać. Przynajmniej od początków mojego muzycznego dzieciństwa, kiedy wraz z innymi młodocianymi chórzystami przygotowywałam się do wykonania Pasji Łukaszowej Pendereckiego. Już wtedy przejawiałam obsesyjną skłonność do wyszukiwania wszelkich możliwych informacji o interesujących mnie utworach, więc szybko się dowiedziałam, że Pasja powstała na siedemsetlecie katedry w Münster. Wciąż głodna wiedzy – trudno wówczas dostępnej, nie tylko z powodu braku Internetu – poszłam do domowej wyroczni, żeby spytać, gdzie jest właściwie to Münster. „Nie Münster, tylko Monastyr!” – zagrzmiał ojciec, znany nie tylko z erudycji, lecz także z zamiłowania do spolszczonych nazw geograficznych. Od tamtej pory nosiłam w wyobraźni obraz tajemniczego klasztoru, położonego nad rzeką o jeszcze bardziej tajemniczej nazwie Aa, której to nazwy nawet ojciec nie odważył się spolszczyć. I marzyłam o podróży do niedostępnych Niemiec Zachodnich, żeby zobaczyć to cudo.
Moje marzenie spełniło się dopiero w styczniu tego roku, przy okazji recenzenckiego wypadu do Theater Münster na przedstawienie Elektry Straussa. Nie spodziewałam się już widoku klasztornej warowni, tylko jednego z najpiękniejszych miast hanzeatyckich w Niemczech, pieczołowicie dźwigniętego z ruin po II wojnie światowej. Obietnice z przewodników turystycznych okazały się jak najbardziej prawdziwe – mimo paskudnej pogody oraz wszechobecnej walki z kryzysem energetycznym, zaskakującej dla przybyszów z rozrzutnej Polski. Po przyjeździe z lotniska, na którym ruch ograniczył się do niespełna dziesięciu rejsów dziennie, sklepy i poczekalnie nie działają, a pasażerów odprawia się na kwadrans przed odlotem, po czym zamyka wszystko na cztery spusty, nie zdziwiły mnie już porozwieszane w miejscach publicznych informacje o czasowym wyłączaniu grzejników i oświetlenia. Kto bogatemu zabroni oszczędzać – pomyślałam z uznaniem, i poszłam zwiedzać.
Zaczęłam od monumentalnej katedry św. Pawła, gdzie w 1966 roku odbyło się prawykonanie Pasji Łukaszowej. Godzinę później, niesyta wrażeń, wyszłam na zalany deszczem Domplatz i zanim wiatr wyrwał mi z ręki parasol, wypatrzyłam na tle ołowianego nieba wieżę Lambertkirche – czarną niczym sadza, a mimo to piękną, z ażurowym strzelistym hełmem, zdobionym podobnymi maswerkami jak zwieńczenia wież słynnej katedry w Kolonii. Bez namysłu ruszyłam w stronę kościoła, który uchodzi za perłę niemieckiej architektury późnego gotyku. Spędziłam w nim jeszcze więcej czasu niż w St.-Paulus-Dom. Kierując się próżną nadzieją, że przestanie padać, rozsiadłam się w ławce modlitewnej i zaczęłam zgłębiać historię świątyni. Doczytałam się do opisu trzech żelaznych klatek, zawieszonych na wieży tuż nad tarczą zegara. Doznałam olśnienia. Jak mogłam o tym zapomnieć?
Nauki Jana z Lejdy – przywódcy anabaptystów, który po uwięzieniu Melchiora Hofmanna, zwiastującego nadejście Królestwa Bożego w 1533 roku, postanowił wziąć sprawy we własne ręce i ustanowić raj na ziemi przemocą – wzbudzają nieuchronne skojarzenia z poglądami głoszonymi przez utopijnych komunistów. Lejdejski krawiec, który naprawdę nazywał się Johann Bockelson, pod wpływem wewnętrznego objawienia w 1534 roku zaprowadził w Münster rządy teokratyczne. Rozwiązał radę miejską, powołał w zamian radę dwunastu starszych i ogłosił się królem Syjonu. Zarządził obowiązek powtórnego chrztu oraz karę śmierci za bluźnierstwo i cudzołóstwo, wprowadził poligamię, ogłosił wspólnotę wszelkiej własności i nakazał spalenie wszystkich ksiąg poza Biblią. Zdołał utrzymać się przy władzy ponad rok. W czerwcu 1535 miasto zostało zdobyte przez wojska biskupa Franza z Waldeck: zwłoki zamęczonego na śmierć Jana z Lejdy oraz dwóch innych przywódców komuny umieszczono w klatkach i wywieszono na postrach na wieży kościoła. Zmurszałe szczątki sypały się na bruk przez dziesiątki lat. Klatki – już bez makabrycznej zawartości – wciąż wiszą nad zegarem u świętego Lamberta. Przetrwały nawet bombardowania aliantów.
Prorok Meyerbeera, czyli operowa historia Jana z Lejdy, przyprawił kiedyś Wagnera o paroksyzm kompozytorskiej zawiści. Dziś pojawia się przede wszystkim w anegdocie: jako dzieło, na którego prapremierze w 1849 roku scenę Opery Paryskiej po raz pierwszy w historii oświetlono lampami elektrycznymi, a w rozpoczynającym III akt balecie na zamarzniętym jeziorze wzięli udział tancerze jeżdżący na wrotkach. O tym, że tematyka dzieła wpisała się idealnie w klimat nastrojów po rewolucji lutowej i krwawo stłumionych dniach czerwcowych 1848 roku, których klęska położyła kres Wiośnie Ludów we Francji – wspomina się jakby rzadziej. Libretto jest mroczne, wątek miłosny zepchnięty w tło, a postać głównego protagonisty – sprowadzona do roli antybohatera. Wystawienie tej opery na odpowiednim poziomie wymaga ogromnych nakładów finansowych i mnóstwa rzetelnej pracy. Nic dziwnego, że na współczesne sceny Prorok wraca sporadycznie i szybko z nich schodzi.
Na deski berlińskiej Deutsche Oper Prorok wstąpił po wojnie w 1966 roku, tym samym, w którym Pasja Pendereckiego zabrzmiała w mieście szesnastowiecznej komuny anabaptystów. Okazji do powtórnego nadejścia króla Syjonu dostarczył rok 2017, w którym hucznie świętowano jubileusz pięćsetlecia reformacji. Inscenizację przygotował Olivier Py, znany z żarliwego katolicyzmu i skłonności do przemycania w swoich spektaklach współczesnych aluzji politycznych. Jan z Lejdy zemścił się z zaświatów. Byłam na ostatnim przedstawieniu przed katastrofalną awarią systemu zraszaczy, która pokrzyżowała plany teatru na wiele miesięcy. Kolejne spektakle zrealizowano już w wersji półscenicznej, na tle ocalałych z potopu elementów scenografii. Zostały tylko zdjęcia i zapis fonograficzny całości, dostępny między innymi w serwisie YouTube.
Otrząsnęłam się ze wspomnień, wyszłam przed kościół i popatrzyłam na te trzy upiorne, smagane ulewą klatki. Przyszło mi na myśl, że warto by kiedyś wystawić Proroka w Münster. Po chwili jednak zmieniłam zdanie. Lepiej nie kusić losu.