Wiewióreczka
Czasem nie wiadomo, dlaczego przychodzą. Nagle układają się w głowie i manifestują, jakby chciały do czegoś tu i teraz się dokleić i opowiedzieć o czymś więcej niż o sobie samych.
Co roku w naszej szkole w Dzień Milicjanta każda klasa wysyłała dziewczynkę i chłopca z kwiatami na komendę. Nikt nie chciał iść i pani dokonywała wyboru arbitralnie, kierując się swoimi tajemniczymi regułami. No i raz wybrała mnie oraz Ilonę. Ilona stale przychodziła do klasy pobita. Jej ojciec chlał i lał ich wszystkich, więc była obiektem drwin i pogardy ze strony klasowej elity, przy spokojnej obojętności całej reszty. Wychowawczyni wywołała na środek Ilonę i mnie, wcisnęła mi do ręki przygotowane kwiaty: trzy czerwone goździki z przybraniem. Kazała nam iść na komendę, wręczyć je milicjantom i wyrecytować głośno i wyraźnie, z jakiej jesteśmy szkoły i z której klasy. Szliśmy w milczeniu chodnikiem, mijaliśmy inne pary z naszej szkoły, które już wracały i śmiały się z nas. Ja niosłem goździki, a Ilona się denerwowała, gdyż to ona, jako dziewczynka, miała złożyć życzenia, które pani napisała nam na kartce: „Samych pięknych chwil w szczytnej służbie naszej ojczyźnie, spełnienia marzeń oraz powodzenia w życiu osobistym i zawodowym!”. „Samych pięknych chwil” było przekreślone, a na dole w kółeczku, do którego prowadziła strzałka, pani napisała: „Wytrwałości”.
Ilona się denerwowała i rozdrapywała sobie na czole świeżego strupa, z którego zaczęła broczyć krwawo-ropna wydzielina.
– Jesteś głupia! Po co to drapiesz? – powiedziałem, no to ona wytarła sobie twarz rękawem fartuszka. Mieliśmy bowiem na sobie obowiązkowe niebieskie fartuszki szkolne z białymi kołnierzykami i z tarczami naszytymi na przedramieniu. Wskutek wytarcia fartuszek ubabrał się krwią. I wtedy spotkaliśmy jej ojca. Jego zakład prowadził akurat strajk rotacyjny, więc ojciec z kolegą stali przed sklepem i pili wino. Kiedy go zobaczyła, przylgnęła do mnie tak, że o mało nie wpadliśmy na ulicę.
– Chodź do mnie! – krzyknął. Od razu zaczęła płakać. Pomyślałem, że chce jej wytrzeć krew z czoła, ale on trzepnął ją w głowę raz, drugi i trzeci. – Czemu nie jesteś w szkole?
Stałem z goździkami i czekałem, aż skończy ją bić. A ona nic nie mówiła, niczego nie tłumaczyła, nie wyrywała się, ani nie broniła. Nawet nie zasłaniała głowy. I co ciekawe, całkiem przestała płakać. Ja też nic nie mówiłem, bo nie wiedziałem co. Jego kolega najpierw się śmiał, a potem powiedział:
– Zdzisiu, my też byliśmy młodzi, dejże pokój!
Ojciec kopnął ją jeszcze w plecy i kazał spierdalać, dodając:
– W domu sobie jeszcze o tym pogadamy.
I poszliśmy dalej.
Zastanawiałem się po drodze, czy to jest w ogóle możliwe, żeby z nią pogadać. Ona nigdy nic nie mówiła. Robiła, co jej się każe, z wyjątkiem zadań domowych i odpowiadania przy tablicy. Potrafiła bardzo długo stać przy tablicy i zachowywać się, jakby w ogóle nie słyszała pytań nauczycielki. No ale zawsze jakoś przechodziła do następnej klasy, bo się litowali.
Na komendzie śmiali się głupio na nasz widok, o nic nie pytali, tylko od razu kazali iść do milicjanta, który był wyznaczony do odbioru kwiatów.
– Połóżcie to tutaj! – wskazał wolne miejsce na stole, kiedy recytowaliśmy pełną nazwę naszej szkoły i z której klasy jesteśmy. – A ty idź się umyj! – burknął do Ilony. – Wyglądasz jak sierota obrzygana. Łazienka jest na korytarzu.
Czuło się, że jest zirytowany i zawstydzony powierzoną mu na dzisiaj rolą, i dlatego, że koledzy się śmieją.
Kiedy Ilona zmywała z siebie krew rozmazaną brudnymi rękami po twarzy, rozglądałem się po komendzie. Wyglądało zupełnie jak w szkole. Drzwi białe, pilśniowe, takie same jak w szkole. Korytarz pomalowany błyszczącą, łuszczącą się farbą do połowy, tak samo jak w szkole. Podłoga z gumoleum, zniszczona jak w szkole. Brudny sufit jak w szkole. Paprotka na parapecie taka sama jak w szkole. I nawet gazetka ścienna z literami wyciętymi z tektury.
Z gazetki ściennej patrzyła na mnie wielka, przyszpilona wiewiórka w milicyjnej czapce zatrzymująca pomysłowo lizakiem błyszczącego fiata 126p wyciętego z kolorowej gazety. W drugiej łapce wiewiórka ściskała książeczkę PKO.
Ilona wyszła z łazienki dopiero, kiedy krzyknąłem:
– No chodź już!
Szła posłusznie i bez słowa w kierunku, w którym ja szedłem. Sprawdziłem to, bo specjalnie przeszedłem na drugą stronę ulicy, a potem z powrotem, i jeszcze raz z powrotem, i jeszcze.
O nic nie pytała, niczemu się nie dziwiła.
– Zapomnieliśmy złożyć życzenia – powiedziałem.
Zbladła i zatrzymała się. Dopiero teraz naprawdę była przerażona. Drżącymi rękami wyciągnęła z kieszeni fartuszka pomiętą, mokrą od wody karteczkę i zastygła. Nie umiała zrobić kroku w żadną stronę, żadnego ruchu. Wyciągnąłem karteczkę spomiędzy jej palców. Patrzyłem na ładne, staranne pismo naszej ładnej pani i też nie wiedziałem, co zrobić. Patrzyłem na strzałkę i na napis „Wytrwałości” w kółeczku.
Mokra kartka sama darła się w palcach. Rozdarte, rozmazane słowa same mięły się i zwijały w kulki, które spadały bezszelestnie na leciutko rozgrzany słońcem popękany chodnik.