3/2023
Antonina Grzegorzewska

Muzyka południowego baroku

 

W grudniu minionego roku zostałam zaproszona do Teatru Studio na koncert muzyki południowego baroku w wykonaniu Marcina Maseckiego, Marcina Markowicza, Tomasza Pokrzywińskiego, Sebastiana Aleksandrowicza, Wiktorii Dettlaff, Wojciecha Sojki i Jana Młynarskiego.

A więc jednak to prawda, myślałam owego wieczoru, gdy muzyka weszła w mój krwiobieg. Teatr żyje, jednak tak. Trzeba tylko mieć otwarty umysł i dostrzegać go tam, gdzie się pojawia: chyłkiem i ścichapęk… Przed laty znajoma spytała mnie, jaki instrument pasuje do temperamentu moich córek, i czy aby na pewno wybierając im naukę gry na pianinie, dokonałam właściwego wyboru (jej pięcioletnią córkę testy osobowości łączyły z perkusją bądź trąbką). Jesteśmy tylko kakofonią, odrzekłam jej. Więc cóż nam po takich strategiach? Choć muszę przyznać, że znam kobiety harfy i kobiety bębny.

Ścięgna są strunami, a my musimy się dostroić.

Do Baru Studio przyszłam nieco wcześniej, dzięki czemu mogłam oddać się atmosferze strojenia instrumentów. Właśnie owa atmosfera lekkości, która zdała się zapowiadać muzyczny lot, tląca się radość, była cudownym doświadczeniem.

Filmiki z dziećmi, które po operacjach oczu pierwszy raz widzą swych rodziców, czy powroty niespodzianki mężów po latach służby w marynarce wojennej, kręcone z ukrytej kamery, dostaję codziennie w formie linków, stąd moja poprzeczka wzruszeń została wysoko zawieszona. Łatwość wzruszania się jest podobno charakterystyczną cechą kobiet akordeonów. Znajoma znawczyni psychologii zdiagnozowała mnie jako akordeon grający zawsze na dwie ręce, rozdwojony. Nazywała przy okazji chaos rzeczywistości jazzową improwizacją. Miało mi to ulżyć.

Są też sonaty i klawesyny. Jest też dyscyplina i klasyczne metrum. Są partytury i batuty, ale także kontrapunkty i utwory na cztery ręce, chciałam jej odpowiedzieć, ale zabrakło mi sił. Do re mi fa sol, powtarzałam tylko w myślach, planując pisanie dramatu o rozpadzie świata.

Tęsknota za tym, jedynym w swoim rodzaju, podnieceniem, mieszanką nerwów, lęku, tajemnicy i koncentracji, które można spotkać w garderobach i kulisach na chwilę przed spektaklem, to tęsknota, którą rozpoznaję w moich córkach, gdy z niecierpliwością od rana czekają na wigilijny wieczór, a czas ciągnie się niemiłosiernie, co ma swą własną, niebagatelną doniosłość. Czasu oczekiwania nie można skrócić, bo to w nim właśnie mieści się swoisty porządek dnia.

Bar Studio przed koncertem Maseckiego skupiał jak w soczewce ekscytację i skupienie, nie tracąc przy tym owej lekkości próby, która nie wyprzedaje całej energii, a raczej ją kumuluje i oszczędza.

Gdy zza filaru zerkałam na przygotowujących się do występu muzyków (stoliki dla pojedynczych klientów Baru Studio ustawiono wzdłuż ścian, więc bar pozostawał barem), do teatru zaczęli napływać coraz to nowi, okutani w zimowe płaszcze ludzie, widzowie spektaklu, który miał zacząć się na scenie teatru równolegle z barokowym koncertem. Zrobiło się tłoczno. Tłum dzielił się na tych, którzy paradnymi marmurowymi schodami zmierzali na przedstawienie, i tych, którzy zajmowali prowizoryczną widownię w barze.

W czasie przedzielających kolejne utwory wystąpień Masecki poinformował nas, słuchaczy koncertu, że jesteśmy zdeterminowani czasowo godziną zakończenia spektaklu, z powodu widzów, którzy będą chcieli swobodnie opuścić teatr po przedstawieniu. Ale my mieliśmy w nosie inną publiczność. Chcieliśmy bisów. Chcieliśmy ich do nieprzytomności.

Przy kolejnym z nich muzycy byli wyjątkowo rozbawieni, aż przyszło mi na myśl odwrócić głowę.

Na szerokich schodach, zablokowani trwającym w najlepsze koncertem, stali cicho i smutnie widzowie zbici w tłum. Jakie to musi być dziwne uczucie, myślałam sobie wtedy, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że pomylił piętra i że stanowczo lepiej było zostać na parterze, w barze. Tłum był cichy i zgaszony, a my głośni i rozgrzani. Myślę, że każdy z czytelników był kiedyś na udanym koncercie i rozumie, o jakiego typu fizjologii przeżycia tu mówię. Po koncercie człowiek nie stoi jak zaklęta mumia, a taki to ansambl tworzyli widzowie zakończonego spektaklu.

Stali nad nami jak grecki chór.

Między nami była przepaść.

Byli niemi, niemi do szpiku kości, zimni, obcy, ostudzeni, kulturalnie ustępowali nam pola, choć wyglądali raczej na zdumionych i zamurowanych tym, co widzą.

Jądro spektaklu mieściło się w owym zderzeniu zbitego tłumu biernych obserwatorów stojących w ciszy na schodach, jakby poza nawiasem teatralnego równania, w dziwnym letargu – z nami, żyjącymi… Wybrali inny X niż my, inny Y niż my, i zdawało się, że przyszli bez rozwiązania równania w sam środek święta matematyki, gdy korowód muzyczny był złożony z linoskoczków na osi wiodącej ku plus nieskończoności. Poczucie obcości między nami było silne, wręcz konfrontacyjne.

My, na dole, przynależeliśmy do wydarzenia, oni, między balustradami, jak w kleszczach, byli już po, przywróceni światu.

Czekała ich szatnia, w której wszystko w teatrze zaczyna się i kończy.

plastyczka, dramatopisarka, autorka m. in. dramatów On, Ifigenia, Migrena, laureatka konkursu „Dramatopisanie”, w ramach którego napisała dramat La Pasionaria.