3/2023
Artur Pałyga

Mężczyzna z dzieciątkiem

 

Kongresmen Jimmy Gomez wystąpił na mównicy z dzieciątkiem w nosidełku. Incydent wywołał sporo komentarzy zaprawionych chichotem, ale i sympatią. Jedna z komentatorek napisała coś takiego:

 

Mężczyzna z dzieciątkiem na ręku jest fajny. Trochę niezdarny, trochę pocieszny, trochę zabawny. Trochę jak w tych wszystkich przezabawnych komediach typu: facet sam w domu opiekuje się niemowlakiem. Czytasz, patrzysz na zdjęcie i od razu jest śmiesznie. Kobieta z dzieciątkiem na ręku nie jest fajna. Mężczyzna, który sobie nie radzi, bo a to mleko przypali, a to dziecko zostawi przy gorącym żelazku, a to nie umie pieluchy zmienić, ale dzielnie próbuje, brudząc się przy tym bardzo śmiesznie kupką, jest czarujący. Kobieta, która nie radzi sobie w identyczny sposób, jest nieudana, jest zepsuta.

 

Czepia się pani komentatorka. Ale jako facet, który przez całe życie teatralne próbuje godzić owo życie z życiem rodzinnym, też poczułem w sobie tę czepliwość.

Dyżury kuchenne mamy z żoną tydzień w tydzień. Spłacamy kredyt, więc nie stać nas na codzienny catering. Kiedy wyjeżdżam na próby, staram się zostawić wystarczającą ilość obiadu do odgrzania na czas mojej nieobecności, no ale robota w kuchni to nie tylko odgrzanie obiadu, wiadomo, więc jak cień towarzyszy mi poczucie winy. Nic fajnego. Każdy, kto ma rodzinę, wie, ile to spraw, uciążliwych pierdół, czasami wymagających trudnych ustaleń i dyskusji. Krótko mówiąc, rodzina i dom to robota na pełen etat plus nadgodziny. A trzeba jeszcze wyrwać czas dla siebie, żeby nie zgłupieć i nie zdziadzieć, na czytanie, na porządniejszą aktywność fizyczną (przynajmniej dwa razy w tygodniu, no dobra – raz, no dobra – minimum raz na dwa tygodnie), i jednak, coraz ważniejszy z wiekiem, po prostu odpoczynek.

I jasne, wiem, że ludzie tak mają powszechnie, ale czasem, kiedy czytam pamiętniki artystów, pisarzy, gorzka żółć spod żołądka zalewa organizm. A nie można by tak jak oni? Pisać do obiadu, który ktoś mi poda i sprzątnie, potem oddać się drzemce, potem spacer, lektura, rozmowy z najbliższymi, potem życie towarzyskie, co jakiś czas długa podróż, bez zobowiązań, nie wypad na dwa tygodnie, ale pół roku minimum. Czy ja do cholery nie mam prawa mieć takiego życia, choćby w ćwiarteczce, w jednej dziesiątej, jak Iwaszkiewicz?

Nauczyłem się pisać nocami. W dzień można robić notatki na szybko, pomiędzy czymś a czymś. Kiedy młodsze dziecko zaśnie, zaczyna się pora aktywności. Jeżeli jest mój tydzień kuchenny, to po ogarnięciu brudnych naczyń, zrobieniu dziecku śniadania na rano (nie zapomnieć!) można się powoli brać do roboty. No chyba że to jest właśnie ten czas, kiedy przygotowuję obiad na cały tydzień. To nie jest łatwe, zacząć pisać. Zanim wykonam szereg rytuałów przygotowawczych, w tym odrobię obowiązkową porcję czytania (trzeba skądś brać słowa!), robi się pierwsza w nocy. Mam więc od dwóch do pięciu godzin pisania. Więcej nie, bo o szóstej dom powoli się budzi. Pięć to miazga i zdarza się tylko w ekstremalnych sytuacjach! Nie chodzi o martyrologię. Przeciwnie! Chcę powiedzieć, że mi się udało!

Kiedy zaczynałem pracę teatralną, moje starsze dziecko miało trzy lata, młodsze jeszcze się nie narodziło. W jednej z rozmów, u początków, zostałem ostrzeżony przez jednego z teatralnych przyjaciół, że nie da się pogodzić teatru z życiem rodzinnym. Krótko mówiąc, że albo nie przetrwa rodzina, albo ja odpadnę z teatru. Często sobie tę rozmowę przypominam z satysfakcją, że pomimo wszystko, pomimo burz i raf, pomimo eksplozji i zapaści, udało się. Pamiętam te wszystkie próby, z których z bólem, i nie bez trudu, musiałem się urwać, te wszystkie nocne rozmowy po próbach, na których nie byłem. Pamiętam całe życie, które mnie ominęło, którego spróbowałem, i któremu nie mogłem się oddać na full, jak tylu spośród tych, z którymi pracowałem. Ono jest łudząco podobne do tego, które mnie nie ominęło. Jaki z tego morał? Żaden. Może mogłem napisać więcej, lepiej, dużo lepiej, z dużo większym skupieniem. Może mogłem zapisać się trwale złotymi zgłoskami w historii polskiego teatru, w wyobraźni widzów. Może któraś z moich – tych wspanialszych, lepiej przemyślanych, napisanych z większym oddaniem – sztuk mogła powędrować po światowych scenach. Byłoby wspaniale! Zaszczyty, ukłony, imprezy, pieniądze, a za pieniądze wygody i wyjazdy w egzotyczne miejsca, i tworzenie w skupieniu kolejnych arcydzieł. I miałbym poczucie, że stworzyłem Coś Naprawdę Ważnego. Tylko kiedy patrzę na siebie Naprawdę Ważnego, nie widzę nikogo obok. Chwilowe, szybko odchodzące twarze, błoga jałowość imprez, czasami upajające, czasem desperackie utwierdzanie się, że robię Coś Naprawdę Ważnego. Albo inaczej. Widzę kogoś, kto za mną Naprawdę Ważnym stoi. Kto robi te wszystkie rzeczy sam, przeważnie sam, zdegradowany do funkcji służebnej, z dużo większym trudem wyszarpujący dla siebie kawałeczki życia po to, żebym stał tu ja, Naprawdę Ważny. No, to jest to, czego udało mi się szczęśliwie uniknąć. Ale to nie jest fajne i nie wzbudzi wesołego chichotu. Na pewno nie.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).