4/2023
Obrazek ilustrujący tekst Mała Borówka (tekst dla Teatru)

rys. Bogna Podbielska

Mała Borówka (tekst dla Teatru)

 

Prolog

 

Mała Borówka mieszkała na górze Tabor; a ściślej: gdzieś w połowie drogi między dolnym a górnym parkingiem. Miała, rzecz jasna, korzenie żydowskie, choć zasadniczo czarne jagódki nie rosną w tej części planety; przynajmniej nie takie, jakie znamy z bajki Marii Konopnickiej o leśnych owocach przeznaczonych do utonięcia w śmietanie posypanej cukrem. No, ale my przecież nie mamy żydowskich korzeni, ani nawet palestyńskich, więc nie możemy zakorzenić się w Ziemi Obiecanej i Świętej, żeby patrzeć sobie na nią z góry, jak, nie przymierzając, karłowate tamaryszki przy drodze na górę Tabor. Możemy tylko zobaczyć Małą Borówkę oczyma wyobraźni, przyklejając czoło do realnej szyby białego busika, szyby chłodnej i od zewnątrz pokrytej prawdziwym piaskiem pustyni, więc i po prawdzie pozwalającej nie całkiem wyraźnie widzieć to, co kryje się w przydrożnych ciernistych krzewach.

Granatowa niczym nocne sklepienie skóra Małej Borówki jest napięta aż do zupełnej gładkości; przypomina nagie ramię afrykańskiej dziewczyny, może z Konga, albo łysą czaszkę rzeźby wzorowanej na głowie jej dziadka, powiedzmy z Czadu, albo grudkę skrzepłej krwi, wypolerowaną w czarny kamyk różańca owiniętego wokół brązowego nadgarstka blondynki mówiącej po niemiecku. Wszystko to, oraz kawę z kardamonem, można dostać niedrogo w pobliskim sklepiku. Poza bladym staruszkiem, przypominającym emerytowanego pułkownika armii Republiki Słowackiej, skurczonym na pierwszym siedzeniu za Kierowcą, nikt nie widzi tej małej, ani tego, co na jej skórze walczy z ciemnością. Trwa chwila długa, chociaż wąska, jak szczelina między prawdą, która nie musiała zostać, a doświadczeniem, które nieuchronnie minęło.

 

 

Akt I

 

Kierowca (mówi do srebrnej tabliczki, którą trzyma w dłoni): mhallala la bahrala baldra, mabidu asrabaradu kabar

 

Głos (dochodzący od strony tej ręki Kierowcy, która nie trzyma kierownicy): larbbaddaram asdroso obrabaraha ma dhrva

 

Pułkownik (myśli, ale nie ma do kogo tej myśli wypowiedzieć, więc zapisuje ją w notesiku, z zamiarem wykorzystania jej jako kawałka dialogu w nieplanowanym dramacie): Czy ktoś już kiedyś stąd spadł?

 

Pani w okularach i w żółtej chustce (skądinąd wiemy, że pochodzi z Limanowej, województwo małopolskie): To oni tu chyba musieli na nogach.

 

Pan bez kapelusza (skądinąd wiemy, że zawsze go nosi, więc jego brak to jednak jakaś, momentalna, ale dzięki temu jakże trafna, charakterystyka): Na osiołku.

 

Chłopak w koszulce z napisem „I ♥ Jerusalem” (ale nie przywiązujmy się do tej jego cechy, bo może ją jutro zmienić): Teraz mają auta. (po chwili dodaje, jakby chciał przebić się przez mimowolny truizm, żeby dobić się do sedna, z którego wytryśnie krynica): Niemieckie.

 

Pauza. Nikt się nie śmieje. Przynajmniej na scenie, bo na widowni to nigdy nie wiadomo, co się komu skojarzy.

 

Pułkownik (myśli): Nareszcie milczenie. Ciekawe, czy ktoś myśli o Jezusie.

 

Pan bez kapelusza (myśli): Jaka żyzna dolina. Co oni tam uprawiają?

 

Pani w okularach i w żółtej chustce (myśli): Ten plecak z wodą zostawiłam w autobusie.

 

Pułkownik (myśli): Jak dobrze, że nie gadają.

 

Pauza. Ze wszystkich głośników w całym teatrze słychać burczenie silnika starego mercedesa z miejscami na dziesięć osób. Przed oczami widzów przesuwają się, w obu kierunkach jednocześnie, obrazy doliny Jezreel w Dolnej Galilei: znikają i pojawiają się białe plamy miast (coraz mniejsze) na tle (coraz większym) zielonej płaszczyzny, przypominającej nieocienioną murawę boiska przed rozstrzygającym meczem mistrzostw świata. Rymy nie dotarły do uszu audytorium, więc idą w niepamięć; tylko pismo może coś oznajmić, jeśli lektor da mu szansę.

 

 

Akt II

 

Minęło jakieś dziesięć minut. W teatrze taki kawał czasu wypełniony ciszą to zaiste wieczność. Jeżeli ktoś się nudził, to tylko jego/jej wina. Każdy kawał czasu można przecież czemuś poświęcić. Na przykład słuchając ciszy, która niczego nie wyraża, więc nie wiadomo, czemu służy. Czasami w pustce umysłu, który robi sobie wakacje od doczesnych interesów, Czas nie może znieść tej nagle darowanej mu wolności, więc opowiada taki kawał, że boki zrywać, a wtedy człowiek nie ma z kim podzielić się nadmiarem rozpierającej mu wnętrzności pustki.

 

Przewodnik: Wysiadamy. Proszę zabrać słuchawki.

 

Kobieta z pomarszczoną twarzą: Można będzie zapalić?

 

Mężczyzna z szarymi włosami: Palimy. Czekamy jeszcze na resztę.

 

Słońce pali miłosiernie. Co nikogo nie dziwi, bo to połowa stycznia i każdy ma to za cud, z którego skwapliwie korzysta. Dymy z papierosów rozwiewają się w nieskończoności błękitnego nieba… Ech, jakże kusząca jest ta poezja codzienności!

 

Dziewczyna ubrana na czarno (myśli, biorąc głęboki wdech): Górskie powietrze.

 

Łysy o nieprzeciętnych bicepsach: Górskie powietrze. (po chwili namysłu autor czuje pokusę, żeby do tej wypowiedzi dodać wykrzyknik; czego jednak nie robi)

 

Koincydencja, której nie sposób nie zauważyć w powyższych wyznaniach, zdaje się dotykać mistycznego ciała narracji. Czyż bowiem dialog mógłby mieć innego autora niż wzajemna atrakcja dwojga mówiących? W świecie przedstawionym, a nie stworzonym, może urodzić się dowolny sens, jeżeli tylko przyjmie go jakiś znak zakorzeniony przy drodze do celu.

 

Mężczyzna z szarymi włosami: O, już są!

 

Kobieta z pomarszczoną twarzą: Zdążymy dopalić.

 

Poświęcając zbyt wiele uwagi codziennym rytuałom, obdarzamy je nadmiarem atencji. Tymczasem rzeczy naprawdę istotne pozostają w ukryciu przed ludzką przytomnością, chociaż nie da się zaprzeczyć, że może tkwić w nich… Jagoda prawdy? Źrenica objawienia? Poezja może wydobyć się z każdego słowa, jeżeli tylko zdołamy namówić je do porzucenia kolokwialnej trywialności i pozwolimy mu na odrobinę dramatycznej powagi. Naprawdę nie trzeba wiele wysiłku, żeby podnieść to, co nieważne, na poziom, z którego zaczniemy odczuwać moc grawitacji.

 

Przewodnik: Proszę się nie zastanawiać, odjeżdżamy.

 

 

Akt III

 

Grupa przemieszcza się wąską, ale porządnie wybrukowaną ścieżką, oflankowaną szpalerem cyprysów. Dla ścisłości, która pozwala precyzyjniej zarysować koloryt lokalny, dodajmy, że cyprysy rodzaju męskiego to te smukłe, a rodzaju żeńskiego – te przysadziste. Tak oznajmił Przewodnik, którego rola w tym spektaklu wydaje się wiodąca, bo tylko on ma mały, lecz czuły mikrofon przypięty do koszuli tuż pod kołnierzykiem.

 

Przewodnik (słyszymy tylko jego głos w słuchawce): Jak dojdziemy do kościoła, to Ojciec Marek przeczyta fragment Ewangelii.

 

Ze wszystkich głośników w całym teatrze słychać szuranie podeszw o szorstką powierzchnię. Nie trzeba chyba dodawać, że przypomina to dźwięk głoski dominującej w ostatnich słowach poprzedniego zdania, który ciągnie się przez około cztery minuty. Kiedy szuranie ustaje, rola wiodąca przechodzi na postać Ojca Marka, który prawą ręką przejmuje mikrofon od Przewodnika i, pochyliwszy głowę nad czarną tabliczką trzymaną w lewej dłoni, czyta z niej.

 

Ojciec Marek: „Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: »Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza«. Nie wiedział bowiem, co należy mówić, tak byli przestraszeni. I zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: »To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!«. I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa”.

 

Trzeba przyznać, że słowa te nie robią szczególnego wrażenia na gromadzie słuchających, których twarze ukazują się w czasie rzeczywistym na wielkim ekranie zawieszonym nad sceną niczym ikonostas w tradycyjnej cerkwi. Po chwili grupa żywych aktorów znika w drzwiach kościoła, którego fasada (projekcja) zajmuje całą tylną ścianę sceny. Kiedy Ojciec Marek kończy czytać, kompozycja twarzy na ekranie zostaje zatrzymana w ostatnim momencie przed, konieczną ze względu na realne uwarunkowania czasu i przestrzeni, przemianą tego, co daje się zobaczyć, w coś widzialnego inaczej.

 

Przerwa.

 

 

Akt IV

 

Jak było na początku, tak i teraz, scena jest pusta. Tylko wygaszony ekran wciąż wisi tam, gdzie wisiał zawsze. Światło reflektorów sugeruje dzień słoneczny, w powietrzu, dotychczas rześkim, unosi się zapach spalin, a z głośników dobiega delikatny pomruk silników trzech mercedesów z miejscami na dziesięć osób. Z góry zjeżdża duży biały obiekt o nieregularnych kształtach, wykonany z zagęszczonej pary. Nie należy go usuwać, w końcu sam zniknie.

 

Kobieta z pomarszczoną twarzą: Można chyba jeszcze zapalić.

 

Mężczyzna z szarymi włosami: Palimy. Czekamy na resztę.

 

Osobnik wyglądający na emerytowanego pułkownika armii Republiki Słowackiej myśli o tym, czy teraz, w drodze powrotnej, też zobaczy Małą Borówkę, którą widział w drodze na górę Tabor przez zakurzone okno busika. Jego serce wypełnia uczucie tęsknoty za tą dziewczynką, ale nie pozwala sobie zapisać ani tej myśli, ani tego uczucia, żeby wykorzystać je w nieplanowanym dramacie. Autor robi to więc za niego, powodowany bezinteresownym odruchem sympatii.

 

Przewodnik: Są już wszyscy? Proszę wsiadać. Na dole będzie można kupić kawę.

 

Kierowca (stojąc przy otwartych drzwiach samochodu): Kam! Kam!

 

Łysy o nieprzeciętnych bicepsach: Wołają na wielbłąda. (można by tu postawić wykrzyknik, ale nic by to nie dało)

 

Ojciec Marek: Proszę, proszę. Ja pojadę ostatnim.

 

Pułkownik (myśli): Trzeba usiąść po lewej.

 

Nie ulegajmy przesadnej skłonności do nadawania znaczenia słowom i gestom, bo może umknąć nam, jakże urokliwa, poezja rzeczy niezauważonych. Na przykład to, że Pułkownik usiadł odruchowo na tym samym miejscu za Kierowcą, które zajmował w drodze na górę. Mimo to należałoby pozwolić mu na ponowne spotkanie z Małą Borówką, bo przecież wiara przenosi miejsca, odwraca obrazy, zwija nitkę czasu w kłębek punktu.

 

Kierowca (do rozświetlonej tabliczki w prawej ręce): larbbaddaram asdroso obrabaraha ma dhrva

 

Głos (z rozświetlonej tabliczki w ręce Kierowcy): mhallala la bahrala baldra, mabidu asrabaradu kabar

 

Pan bez kapelusza (myśli): Ile oni na tym zarabiają?

 

Pułkownik (myśli): Wszystkie krzaki takie same. To musiało być chyba wyżej.

 

Chłopak w koszulce z napisem „I ♥ Jerusalem”: A na Morskie Oko to koniami wożą.

 

Łysy o nieprzeciętnych bicepsach: Ale to Beduini są, wielbłądy mają na ropę.

 

Śmiech na widowni daje się łatwo przewidzieć; w tej sytuacji śmiech pasażerów można sobie darować. Przedstawienie mogłoby się na tym skończyć, ale dramat musi jeszcze trochę potrwać.

 

 

Akt V

 

Kiedy tak jechali, na drodze stanęła Mała Dziewczynka, która dla jednych była Małą Żydówką, dla innych Małą Arabką, ale nikt nie chciał się przyznać, że w ogóle kogoś zobaczył. Tak to bywa, bo jeżeli człowiek nie ufa wyobraźni, to nie doświadczy pamięci. Kiedy ta postać zniknęła pod kołami mercedesa z miejscami na dziesięć osób, każdy na chwilę wstrzymał oddech, jakby chciał zachłysnąć się górskim powietrzem albo zaciągnąć papierosem. Oczywiście, wszyscy poza Kierowcą, który nie przestawał mówić. Nie był bowiem zaskoczony, znał ją przecież bardzo dobrze jako Małą Beduinkę, która uciekła kiedyś z tej wioski, pozostawiwszy po sobie ślad w pamięci krewnych, sąsiadów oraz lokalnego naczelnika policji. Możliwe, że wstąpiła do klasztoru karmelitanek w Betlejem, mieście położonym obecnie na terenie Autonomii Palestyńskiej, albo do nieba, gdzieś w południowej Polsce, albo do szkoły muzycznej na Górnym Manhattanie.

 

Przewodnik: Proszę państwa, na kawę mamy tylko dziesięć minut.

 

Pani w okularach i w żółtej chustce: Palenie już rzuciłam, tylko kawę jeszcze muszę.

 

Pan bez kapelusza: Oni już tylko udają Beduinów.

 

Pułkownik: Chyba tylko ja myślałem o Jezusie.

 

Cóż, nie wszyscy mają ucho do niepełnych rymów. Ale czterokrotnie użyte w powyższym dialogu słowo „tylko” sugeruje, że zbliżamy się do końca dramatu. Nie trzeba jednak upatrywać w tym zaraz tragicznej katastrofy, ani dziejowej apokalipsy, ani nawet ostatecznego rozwiązania wątków. Kiedy dramat, popychany bezlitosną koniecznością kompozycji, dobiega do wyjściowego przystanku, przedstawienie pozostaje otwarte na możliwe zwiastowanie treści. Przynajmniej dopóki nie wyczerpie się cierpliwość pacjentów oczekujących na katharsis, którzy mają przecież święte prawo oczekiwać zysku z zainwestowanego w sztukę wysiłku jej zrozumienia. No, bo powiedzmy sobie szczerze – jakie znaczenie może mieć jakaś tam Mała Borówka, skutecznie ukrywająca się w gęstwinie ciernistych krzewów przy drodze na górę Tabor? Czyżby to imię – Borówka z Taboru – miało mówić samo za siebie tylko dlatego, że wypluł je Język, a Pamięć łaskawie przyjęła ten darowany jej owoc?

 

 

Epilog

 

Na wielkim ekranie nad sceną ukazuje się białe światło, wypełnia sobą cały prostokąt. Poświata przekracza ramy płótna i rozjaśnia nieco fragment czarnej ściany. Kiedy widzowie zaczynają się niecierpliwić, na ekranie pojawia się okładka miesięcznika „Teatr” z poprzedniego miesiąca, a na niej duży, wyraźny napis: „ALE DLACZEGO MAŁA BORÓWKA?”.

 

Cisza. Zagłusza ją trzask składanych krzeseł i rozmowy wychodzących z teatru… Pielgrzymów?

poeta, dramatopisarz, badacz literatury, wykładowca na Wydziale Polonistyki UJ.

Znikanie życia na górze Tabor

Artur Grabowski to urodzony w 1967 roku w Krakowie poeta, pisarz, dramatopisarz, eseista i wykładowca. Opublikował książki poetyckie: Z didaskaliów. (1986–1989) (1991), Pojedynek. (1990–1996) (1998), Ziemny początek (2000), Szary człowiek (2007), Jaśnienie (2011), Ładne kwiatki (2018) i wiersze wybrane Wersje (2018). W 1999 roku wydał pierwszy tom dramatów Do trzech razy sztuka, a w 2015 roku kolejny (Trzy, cztery – tragedia!). W międzyczasie w Zagrzebiu ukazała się po chorwacku jego sztuka Cnoty zachodniej cywilizacji (2008), a jego Derby. Białoczerwoni, zrealizowane przez Tomasza Rodowicza w Teatrze Chorea, otrzymały od łódzkich krytyków Złotą Maskę w 2015 roku w kategorii „najlepsze wydarzenie na scenie off”.

Studiował polonistykę oraz filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam też zrobił stopnie naukowe i wyspecjalizował się w literaturze ubiegłowiecznej. Opublikował książkę teoretycznoliteracką (Wiersz – forma i sens, 1999), tomy eseistyczne (Klatka z widokiem, 2004; Uzmysłowienia. Dramaty, sceny, obrazy, 2010; Co myślą wiersze, 2021) oraz monografie naukowe Herbert-Hermes. Konteksty nowoczesności w esejach, dramatach i wierszach Zbigniewa Herberta (2013) i Prawdziwy Dramat Teatru. O metateatrze i metadramacie Bogusława Schaeffera (2017). Od 2020 roku kieruje podyplomowymi Studiami Literacko-Artystycznymi na Uniwersytecie Jagiellońskim.

W 2018 roku wydał powieść autobiograficzną Am (dziennik z drugiej strony), która rok później zdobyła nominację do Nagrody im. Józefa Mackiewicza. Przekłada z języków angielskiego oraz włoskiego. Mieszka w Krakowie.

W prezentowanej prapremierowo obok miniaturze dramaturgicznej Mała Borówka (tekst dla Teatru) Grabowski czyni turystykę religijną do Ziemi Świętej pretekstem do wygłoszenia (z poziomu didaskaliów) miniwykładu na temat teatralności patrzenia, słuchania, mówienia, a nawet i przeżywania.

Z ludycznego tłumku, pochłoniętego szukaniem doraźnych ulg oraz spełnień (na przykład papieroska), wyróżnia się Pułkownik – figura szczególnej uważności na byty objawiające się momentalnie, na przykład takie jak Borówka z Taboru. Były mundurowy widzi i rozumie nawet ciut więcej, ale i jego zmiecie w końcu ze sceny instancja coraz wyraźniej manifestująca się w didaskaliach. Jest to narrator mocno wątpiący w siłę teatru i kompetencje publiczności, zawierzający natomiast słowu. I to zarówno słowu uobecniającemu realność, jak i słowu ironicznemu – sprawiającemu całą masę stricte ludzkich rozkoszy samemu mówiącemu. Nie można jednakże mieć cukierka i zjeść cukierka, dlatego dramat, jaki mógłby zawiązać się na górze Tabor, w końcu nicuje się w grę pozorów.

Jeśli więc w pierwszym akcie Pułkownik był jeszcze w stanie wyśledzić gołym okiem fenomeny życia (Małą Borówkę) na górze Tabor, to bliżej finału musi zadowolić się widmami ciemnych dziewczynek – czyimiś fantazjami i fantazmatami. Pięcioaktówka zaś, koniec końców, okazuje się solidnie wzniesioną ramą dla… zupełnie pustej sceny, na której mają już teraz materializować się w formie światła co najwyżej pytania. W dodatku retoryczne.

Czy (nad)wyrazisty narrator przeprowadza tę demaskację świadomie? Nie wiadomo. W odróżnieniu bowiem od ziemskiego życia, dekonstrukcja w celowo rozkalibrowanym tekście może trwać w nieskończoność. Zresztą, w przypadku dzieła postmodernistycznego, a takim niewątpliwie jest miniatura Grabowskiego, w ogóle niewiele wiadomo… Wszak obliczone jest ono przede wszystkim na (czyjeś) momentalne spełniania.

badaczka literatury, krytyczka i edytorka, członkini Zespołu Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy IBL PAN. Autorka książki „Melancholia i ekstaza” Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009), edytorka Dzienników Agnieszki Osieckiej.