4/2023
Dorota Kozińska

Polska mistrzem Polski

 

Wierni słuchacze audycji Dzwonię do Pani/Pana w bardzo nietypowej sprawie, emitowanej w Radiu Zet i prowadzonej przez nieodżałowanego Janusza Weissa, pędzili do odbiorników mniej więcej w tej samej epoce, kiedy odbiorcy Minnesota Public Radio rozkoszowali się cotygodniowym sobotnim variety show Garrisona Keillora, zatytułowanym A Prairie Home Companion. Stałym segmentem amerykańskiego programu były News from Lake Wobegon, relacjonowane przez samego Keillora, poprzedzane sakramentalnym wstępem: „Cóż, był to spokojny tydzień w Lake Wobegon, moim rodzinnym mieście, gdzieś tam na skraju prerii”, kończące się zaś słowami: „Były to wiadomości z Lake Wobegon, gdzie wszystkie kobiety są silne, wszyscy mężczyźni przystojni, a wszystkie dzieci – ponadprzeciętne”.

Jak się łatwo domyślić, miasteczka o tej nazwie nigdy nie było, choć słuchacze bez trudu rozpoznawali w nim cechy wielu podobnych osad na Środkowym Zachodzie, kojarzonym z wiejską głuszą i zadupiem, obszarami zasiedlonymi dopiero na przełomie XIX i XX wieku, głównie przez ubogich osadników w Niemiec i Skandynawii.

Keillor znał temat od podszewki, urodził się bowiem w miejscowości Anoka w stanie Minnesota, gdzie do dziś działają fabryka śrutu i punkt spływu bali sosnowych do pobliskich tartaków. Z tubylców naigrawał się czule, lecz bezlitośnie. Fikcyjne Lake Wobegon słynęło z pięcioosobowej drużyny piłkarskiej, kościoła Najświętszej Marii Panny Nieustającej Odpowiedzialności, pomnika Nieznanego Norwega oraz Café Boeuf – miejsca spotkań tutejszej elity.

Na nic zdały się jego protesty, kiedy psychologowie społeczni ukuli termin „Lake Wobegon effect”: jako jedno z obocznych określeń pewnego błędu poznawczego, znanego szerzej pod nazwą złudzenia ponadprzeciętności. Chodzi z grubsza o tendencję do obrony, podtrzymania lub przeszacowania poczucia własnego „ja” – o dziwo, uznawaną przez wielu za oznakę wybitnej inteligencji emocjonalnej, albowiem przejawiające ją jednostki zdecydowanie lepiej radzą sobie z krytyką, lękiem i stresem. Doskonałym przykładem oddziaływania efektu Lake Wobegon na polskim podwórku są młodzi kierowcy, jeżdżący „szybko i bezpiecznie” – a co za tym idzie powodujący najwięcej wypadków drogowych, z których przeszło połowa poszkodowanych nie uchodzi z życiem. A także polscy melomani (oraz niektórzy publicyści), z podziwu godną konsekwencją podtrzymujący iluzję wyjątkowej pozycji polskich artystów i skuteczności rodzimego modelu zarządzania instytucjami muzycznymi na tle podupadającego światowego establishmentu.

Ostatnio przedmiotem ich zbiorowego lamentu stał się kolejny skandal w Operze Wrocławskiej, tym razem powiązany z zamiarem odwołania Haliny Ołdakowskiej, której nie zmogły wcześniejsze zarzuty niegospodarności i naruszenia dyscypliny finansów publicznych, dobiło za to pewne „wydarzenie komercyjne” w gmachu teatru. Zorganizowano je na zasadach, które wprawiły w osłupienie nawet najżarliwszych obrońców dyrektorskiego triumwiratu, od dwóch lat z okładem idącego po „mistrzostwo świata”. Lament wzmógł się na wieść o rezygnacji Dyrektora Artystycznego. Osłupienie wzrosło, kiedy wyszło na jaw, że Dyrektor Muzyczny zrezygnował z tej zaszczytnej funkcji już we wrześniu ubiegłego roku.

Rzekoma nagonka prasowa na zarządców Opery manifestowała się między innymi skrupulatnymi wyliczeniami, że kontrowersyjna impreza zasiliła budżet teatru kwotą 1 424 złotych 50 groszy netto, podczas gdy koszt wynajęcia świetlicy w nieodległej wsi Ślęza wynosi dwa razy tyle, przy czym na upust porównywalny z kwotą wyszczególnioną na fakturze mogą liczyć jedynie mieszkańcy gminy Kobierzyce. Kolejne rewelacje ujawniane przez dziennikarzy przyprawiłyby o paroksyzm zawiści samego Garrisona Keillora, słynącego z nieposkromionej fantazji i ogromnego poczucia humoru. Kiedy sprawy przybrały wręcz groteskowy obrót, uznałam, że najwyższy czas spojrzeć na rzecz z szerszej perspektywy i poczytać, co o kryzysie w Operze Wrocławskiej wypisują w światowych portalach branżowych.

A tam ani słowa. Na stronach, które skrupulatnie donoszą o znacznie mniej istotnych zmianach personalnych – i to w teatrach, o których pies z kulawą nogą nie słyszał. Zrobiło mi się smutno. Przecież to wymarzony temat, nie tylko na pierwsze strony gazet, ale i na libretto operowe. Coś podobnego machnął w 1785 roku austriacki dramatopisarz Gottlieb Stephanie jr, na zamówienie cesarza Józefa II, który postanowił uświetnić jednoaktowym singspielem obiad wydany w Schönbrunnie na cześć arcyksiężny Marii Krystyny i jej męża Alberta, gubernatora generalnego w Niderlandach. Uwerturę i cztery popisowe arie – w sumie nie więcej niż pół godziny muzyki – skomponował Mozart, oderwany od pilniejszej pracy nad Weselem Figara. Komedia Der Schauspieldirektor rzadko dziś gości na scenach, przede wszystkim ze względu na nieczytelność zawartych w tekście aluzji do ówczesnych wydarzeń. Jeśli już trafia na deski teatrów, to w uwspółcześnionych adaptacjach, często znakomitych, jak w przypadku polskiej wersji Joanny Kulmowej bądź libretta uaktualnionego przez Dory Previn, żonę André Previna, dyrygenta legendarnego nagrania z 1966 roku, z Leo McKernem w mówionej roli dyrektora Franka.

Kłótnia z udziałem bankiera, który godzi się sfinansować przedsięwzięcie Franka tylko pod warunkiem, że dyrektor zaangażuje jego narzeczoną, dwóch rywalizujących ze sobą primadonn oraz dwóch innych aktorek, w tym jednej wspieranej przez wietrzącego własny interes męża tenora, kończy się ogólnym porozumieniem w postaci obietnicy wysokich gaż i równego statusu gwiazd. Jak znalazł dla przyszłej dyrekcji Opery Wrocławskiej. Zwłaszcza że Gottlieb Stephanie był rodowitym wrocławianinem.

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.