5/2023
Dorota Kozińska

Zabili Turiddu

 

Kiedy po długiej podróży samochodem przez Europę dotarłam w głąb południowej części Sycylii, przypomniała mi się pewna dama z eseju Jarosława Iwaszkiewicza, która „powiadała tak, jak i ja myślę: »Tutaj chciałabym przemieszkać co najmniej miesiąc!«, a po dwóch dniach pobytu w takiej miejscowości wzdychała: »Jak można tutaj w ogóle mieszkać?«”. Pierwszy kryzys dopadł mnie zaraz po przyjeździe. Drugi w Wielkanoc, chyba pierwszą, jaką w życiu spędziłam poza domem. Następny wkrótce potem, kiedy przyjaciele z trudem odwiedli mnie od pokusy wpakowania reszty oszczędności w zakup biletu na najbliższy wieczorny samolot do Polski.

Wszystko dlatego, że chciałam przemieszkać w tym kraju bandytów, mafii i Cavalleria rusticana – żeby znów odwołać się luźno do słów Iwaszkiewicza – nie miesiąc, a co najmniej dwa, może i pół roku. Ale po swojemu: jedząc i pijąc, kiedy mnie najdzie ochota, błądząc po zaułkach miasteczka w milczeniu i zachwycie, zaszywając się potem gdzieś w kącie, żeby samotnie zebrać myśli i poskładać je w zdania równie krągłe i przenikliwe, jak w prozie Sciascii, Lampedusy i Camilleriego. Tylko pod tym warunkiem udałoby mi się zrozumieć, jak da się tu w ogóle mieszkać, a z czasem może też wciągnąć w tutejszą wspólnotę. Już po powrocie naszła mnie refleksja, że przyszłoby mi to łatwiej niż wielu przybyszom z kontynentu, z jednej strony zafascynowanym, z drugiej zdeprymowanym podejściem Sycylijczyków do kwestii religii, śmierci i rytuału w życiu społecznym.

Nasz pobyt w przyklejonej do skały mieścinie przypadł akurat na kulminację wydarzeń Wielkiego Tygodnia. I właśnie z tego wziął się mój pierwszy i wszystkie następne kryzysy. Trzeba było przyjechać tu wcześniej i zacząć edukację sycylijską jak Gustavo z Zielonej kopuły Herlinga-Grudzińskiego. Zrozumieć, że wijące się po uliczkach procesje to „dramat człowieka, zwykłego człowieka, zdradzonego przez swego sąsiada, zabitego przez Prawo. A jego matka jest tylko i wyłącznie sycylijską matką bolesną; także jej dramat macierzyńskiego bólu ma wymiar ziemskiej dosłowności i nieustannej aktualności. To ona […] jest najważniejsza, najbardziej wzrusza i najgłębiej przejmuje, a nie Chrystus, martwy już w momencie schwytania. To ona, matka, przeżywa dramat ziemski, cielesny, a nie dramat boskiej ofiary i ludzkiego odkupienia; dramat codziennego i dotykalnego bólu życia, zgrozy śmierci i wieczystej żałoby żywych. Męka Pańska jest na Sycylii […] kontemplacją śmierci wyzutą z jakichkolwiek elementów transcendencji”.

Zamiast – wzorem innych przybyszów z Polski – doszukiwać się podobieństw śpiewów miejskich konfraterni z tradycyjnym wyrazem naszej ludowej pobożności, zamiast się dziwić, że w sobotę nie odwiedza się grobów Pańskich i nie wkłada cukrowego baranka do święconki, trzeba było zanurzyć się w tę wspólnotę, zapatrzyć w ten teatr życia i śmierci, spojrzeć w oczy rozśpiewanym, spoconym mężczyznom, którzy nieśli na marach Chrystusa i uginali się pod ciężarem figury Matki Boskiej Cierpiącej.

A jednak miałam szczęście. Przez tych kilka dni przed Wielkanocą, zanim mieszkańcy zamknęli się w swoich domach, żeby nazajutrz spakować koszyki piknikowe i wyjechać dokądś na zwyczajową scampagnatę, udało mi się więcej pojąć z istoty włoskiej opery niż przez lata studiów i wypraw do teatrów rozsianych po całej Europie. Wystarczyło posłuchać tutejszych orkiestr dętych, żeby w pełni docenić istotność odpowiednio dobranej intonacji, właściwego tempa i wymownych momentów ciszy w partyturach największych mistrzów belcanta. Żadna fraza u Pucciniego, Mascagniego i Cilei nie sprawi już na mnie wrażenia nie na miejscu, odkąd przestałam się dziwić przejmującej skardze Marii szukającej syna – granej do bólu warg przez trębacza, na przekór lamentom konfratrów, na przekór dźwiękom orkiestry, w zapamiętaniu graniczącym z obłędem. Teraz już wiem, dlaczego Włosi operę czują, a nie tylko jej słuchają: zobaczyłam przejętego ceremonią ośmiolatka, który na widok realistycznej figury martwego Jezusa mało nie pękł z tłumionych emocji, kiedy matka zabroniła mu wtórować orkiestrze słowami znanej pieśni żałobnej. Nie ten czas, nie to miejsce. Złożenie do grobu dopiero o szóstej. Taka jest, synku, konwencja.

Snując się po zaułkach miasteczka, nuciliśmy zasłyszane podczas procesji fragmenty marszów pogrzebowych na przemian z hymnem Regina Coeli z Rycerskości wieśniaczej Mascagniego. Znamienne, że wspomnienie krwawej historii o woźnicy, który zabija w pojedynku dawnego kochanka swojej żony – rozgrywającej się w zalanej słońcem scenerii w sam dzień Zmartwychwstania – obudziło się w nas właśnie wtedy, na widok tych udręczonych Chrystusów, tych Madonn w welonach, ze sztyletami wbitymi w serce. „Ileż litości, ileż przerażenia, ileż gniewu i ileż chęci zemsty!” – jak celnie podsumował Matteo Collura w swojej książce Na Sycylii (tutaj w przekładzie Joanny Ugniewskiej).

Może kiedyś tam wrócę. A może nie. Z pewnością z innym już nastawieniem posłucham Cavalleria rusticana, pierwszej prawdziwie werystycznej opery w dziejach formy. Nie wiem, czy sięgnę po słynny film Zeffirellego z 1982 roku, kręcony na scenie La Scali przy pustej widowni i pewnie dlatego nieszczery, zbyt sztuczny, mimo że reżyser – dla wzmocnienia efektu autentyczności – zrealizował część zdjęć w plenerze, w katańskim miasteczku Vizzini. Niewykluczone, że wrócę do legendarnego nagrania pod batutą Karajana, które zapiera dech w piersiach podobną intensywnością brzmienia i majestatem temp, jak podczas sycylijskich Misteri di Pasqua. I będę się zastanawiać, kogo w tej operze zabili. Turiddu? Chrystusa? A może sąsiada z wioski, zamordowanego na zlecenie któregoś z klanów, Greco albo Villabate?

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.