5/2023

Bezkres znaczeń

Otchłań przyzywa otchłań”. Oto zaczerpnięte z Księgi Psalmów hasło czternastych Nowych Epifanii.

Obrazek ilustrujący tekst Bezkres znaczeń

fot. Hanna Szurgot / Festiwal Nowe Epifanie

 

Przykuło moją uwagę nie tylko ze względu na niepokojącą treść, ale także na układ graficzny. W materiałach promocyjnych zapisano je czterokrotnie. Napisom na jaskrawożółtym tle, będącym odniesieniem do koloru szaleństwa, nadano formę coraz mniejszych okręgów. Powtórzenie pierwsze i trzecie zapisano po polsku, w kolorze czarnym; drugie i czwarte – po łacinie, gotyckim krojem pisma w kolorze białym: „abyssus ad abyssum invocat”. Zobaczyłem w tym jednocześnie ruch zstępujący, w głąb, jak i podobną do sytuacji bez wyjścia repetycję. To chyba uprawnione odczytanie, pełne dwa wersy starotestamentowej pieśni w ponad stuletnim tłumaczeniu poety i varsavianisty Wiktora Gomulickiego brzmią bowiem następująco: „Otchłań przyzywa otchłań – więc nawałnicą wściekłą, / Na moje serce spadło udręczeń całe piekło”.

W tym ponurym dwuwierszu można wysłyszeć echo ostatnich, często niełatwych miesięcy. Kiedy nie zdążyliśmy jeszcze z przekonaniem ustalić, jakie długofalowe skutki (na właściwie dowolnym poziomie) przyniesie pandemia, do naszej części świata powróciła wojna. I to w kształcie, który zdawał się być już przynależny do historii. W różnym stopniu strapieni i znękani ludzie poszukują zapewne chociaż od czasu do czasu okazji do chwili zadumy nad tym, co dookoła. Poprzedzający święta Wielkiej Nocy festiwal niejednokrotnie stwarzał w swoim teatralnym programie możliwość refleksji na tematy nieznajdujące dla siebie miejsca w repertuarowej codzienności. Zupełnie niezależnie od religijnych zapatrywań poszczególnych widzów (czy też ich braku), hasła kolejnych edycji pozostawały czytelne, bo wzrastamy, chcąc nie chcąc, w świecie wyobrażeń, spośród których znaczna część wywodzi się z chrześcijaństwa. Judasz, Maria Magdalena, Maryja czy Jezus – każda z tych postaci, wokół których skupiano się w ostatnich edycjach, wywoływała cały szereg skojarzeń. Nie inaczej jest z otchłanią, która odsyła chociażby do kategorii przestrzennych (bezdenna przepaść, miejsce bezkresne) czy symbolicznych i kieruje myśl do wyobrażeń dotyczących piekła. Otchłań może też ewokować wyobrażenia bliskie stanom depresyjnym, związane z poczuciem pustki, bezładu i bezmocy. Właśnie te wątki jako najbardziej interesujące dla grup młodych twórców podpowiadał w zapowiedziach Paweł Dobrowolski, dyrektor festiwalu. Kilka kolektywów, podobnie jak to bywało poprzednio, miało okazję do wstępnych prób podczas odbywającego się zeszłego lata Laboratorium Nowych Epifanii, tym razem zorganizowanego w położonej niedaleko granicy z obwodem kaliningradzkim wsi Wiatraki. Bo przygotowywany przez Centrum Myśli Jana Pawła II festiwal, co istotne i cenne, od kilku edycji współprodukuje prezentowane w nurcie teatralnym spektakle, które następnie trafiają do repertuarów teatrów, w których zostały zrealizowane. Tym razem w projekcie współuczestniczyły warszawskie Nowy i Powszechny, krakowska Akademia Sztuk Teatralnych i poznański Polski. (W Komunie Warszawa gościli ponadto Arianie Beniamina M. Bukowskiego z Narodowego Starego Teatru, których jednak tu pomijam – to przedstawienie z zeszłego sezonu było dodatkiem do programu; nie realizowano go z myślą o nim).

Poświęcam tyle uwagi hasłu festiwalu, ponieważ wydaje mi się niezwykle dobrze chwytać aurę naszych czasów. Zarazem wyobrażam sobie, że mogło stanowić dla artystów zarówno inspirację, jak i poważne wyzwanie. Dla mnie w otchłani jest coś wzniosłego. Coś ponadindywidualnego – pochłonąć może nie tylko jednego człowieka, ale też cały świat… Niby dałoby się wyłowić podobny trop w działaniach twórców. Jednak patrząc na program teatralny festiwalu jako całość, nie usłyszałem w spektaklach podobnego współbrzmienia ze współczesnością, jak we fragmencie wiekowego przekładu tekstu biblijnego. W mieszaninie różnorakich interpretacji trudno było dopatrzeć się czegoś, co harmonizowałoby przedstawienia. Pojemność znaczeniowa otchłani stworzyła duże pole dla wyobraźni artystów. I dobrze – to zadaniem kuratorów wydaje się być jej stymulacja. Kiedy jednak tak wieloznaczny motyw przewodni jest rozumiany na tak odległe od siebie sposoby, można odnieść wrażenie, że w programie zapanowała przypadkowość. Hasło – właśnie przez swoją istotę – to komunikat. To w związku z nim artyści, przynajmniej w sferze deklaracji, formułują swoje koncepcje. Naginają się do niego, dostosowują, zajmują stanowisko. Na końcu tego krótkiego łańcucha są widzowie, którzy w tym przypadku zostali postawieni przed koniecznością wykonywania ponadprzeciętnych ekwilibrystyk, by zorientować się, gdzie przebiega nić między przedstawieniem a jego zapowiedzią, za którą uznaję również myśl przewodnią festiwalu. Dlatego bardziej niż na krótkich opisach i ocenach poszczególnych spektakli zależy mi na próbie nazwania ogólnej wymowy każdego z nich i weryfikacji słów twórców z dostępnych materiałów, które wydały mi się w tym roku problematyczne.

Zupełnie wprost do piekielnego znaczenia otchłani odwołano się w spektaklu dyplomowym Wery Makowskx Inferno. Ten sam tytuł nosi również jedna z części Boskiej komedii. Także niektórzy z trzynaściorga studentów aktorstwa posługiwali się imionami postaci z dzieła Dantego. Osoba reżyserska wraz z dramaturżką Julią Nowak zapowiadały zresztą: „[Dante (Anita Szepelska) i Wergiliusz (Aleksander Gałązka)] spacerują razem po piekle, idą przez kolejne kręgi, ale do żadnego z nich nie przynależą. Mając wyłącznie siebie, pogrążają się w otchłani, starając się zbudować relację”. Czy tych kilka spraw wystarcza, by uwierzyć w istnienie rzeczywistego związku z Boską komedią? Moim zdaniem nie. Nie potrafiłbym z przekonaniem wyjaśnić, w jaki sposób inspirowano się włoskim poematem. To, że na ustawionym na scenie rusztowaniu zawieszono neon, który raz świecił się jako napis „Hotel”, raz jako „Hell”, albo że z dialogów wynikałoby, iż główne miejsce akcji to piekło, z którego nie ma łatwego wyjścia, nie wystarcza mi, żeby móc uznać istnienie powiązań w postaci interpretacji. Czy to dezynwoltura? Nie wiem, jednocześnie nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, po co twórcom było powoływanie się na autorytet tej czy innej „starej książki”. Szczególnie, że chcieli opowiedzieć o swoim pokoleniu, które nie potrafi odnaleźć się pomiędzy generacjami: starszą, która żyła jeszcze w świecie bez Internetu, i kilka lat młodszą – ludźmi prowadzącymi w świecie wirtualnym niemal równoległe życia. W efekcie widzowie słuchają kwestii pełnych emocjonalnego rozwibrowania, niedomkniętych wątków, żargonowych zwrotów, dla których ani jako kontekst, ani jako pretekst Dante nie był konieczny.

„Kto trafia na dno otchłani? Poza grzesznikami i przestępcami na pewno czyhają tam wszystkie macochy”. Tak niby-dowcipnie zaczyna się notka o poznańskim przedstawieniu w reżyserii Błażeja Biegasiewicza. I to tyle, jeśli chodzi o nawiązania do festiwalowego hasła. W Macosze twórcy odwołują się do stereotypowego wyobrażenia na temat relacji pomiędzy dziećmi a nowymi żonami/partnerkami ojców. Będący jednocześnie narratorem Michał (Konrad Cichoń) pojawia się z niezapowiedzianą wizytą u swojej macochy (wspólnie grają ją Ewa Szumska, Kornelia Trawkowska i Dominika Markuszewska). Akcję rozpisano na dwa plany. W planie rodzajowym w dużym przerysowaniu, chwilami wręcz karykaturalnie, odgrywano obyczajowe scenki o wzajemnym niezrozumieniu wewnątrz „nowej rodziny” czy nieuniknionej, podskórnej rywalizacji z „autentyczną” matką i jej niedościgłym wyobrażeniem. Plan drugi to obszar przeżyć wewnętrznych. W nim aktorki i aktor zwracali się wprost do widzów w formie piosnek czy monologów, dzieląc się rozterkami i rozczarowaniami swoich postaci, które miały ostatecznie przekonać wszystkich, że wystarczy odrobina dobrej woli i szczerości, by rozwiązać macoszo-pasierbie problemy. W oczach twórców to niewątpliwie przepastna otchłań…

W nieoczywisty sposób podeszły do tematu reżyserka Pamela Leończyk i dramaturżka Daria Sobik. Ich Tęsknica z Teatru Powszechnego opowiada o wsi, której już nie ma, i o pustce, która po niej pozostała. Dolnośląska wieś Wigancice Żytawskie opustoszała po decyzji pobliskiej kopalni o powstaniu na tym miejscu hałdy, do czego koniec końców nie doszło. Mieszkańcy zdążyli się jednak rozjechać, lecz szczególnego rodzaju sentyment każe im raz do roku spotkać się, by jeszcze raz opowiedzieć sobie swoje wigancickie historie. Właśnie coś w rodzaju takiego zjazdu, na który zaproszono w dodatku Elżbietę Jaworowicz (Natalia Lange), przygotowały twórczynie. „Coś w rodzaju”, ponieważ realizm co i rusz przechodził w surrealizm, absurdalny humor (rozmowa z… hałdą) czy introspekcje. Bardzo ciekawy pomysł został jednak wątpliwie zrealizowany. Zabrakło przede wszystkim zdecydowania w wyborze zgromadzonego materiału. Jest i wspomniana Jaworowicz, którą próbuje się zachęcić do realizacji reportażu, jaki mógłby pomóc w odbudowie, i która daje się ponieść opowieści, jest niewiele pamiętająca Łucja (Karolina Adamczyk) i Czech Peter (Oskar Stoczyński), których ponad granicą połączyło uczucie (czego znakiem jest przebój Sinéad O’Connor Nothing Compares 2 U w języku naszych południowych sąsiadów), jest Adam (Artem Manuilov), który wspomina swój wyburzony dom… W dialogach są wspominane ponadto historie jeszcze innych mieszkańców, w gąszczu których po prostu nie sposób się połapać, jako że widzom nie podano klucza, który pozwalałby na natychmiastową selekcję wątków. Kiedy wszystko jest ważne i o każdym opowiada się z imienia, spektakl staje się niekomunikatywny.

Na koniec przedstawienie, którego premiera otwierała program teatralny Nowych Epifanii i do którego mam, jak rzadko, ambiwalentny stosunek. W Gościach Wieczerzy Pańskiej w reżyserii Tomasza Fryzła temat duchowej pustki znalazł bowiem wyraz nie tylko w treści wywiedzionej ze scenariusza Ingmara Bergmana, ale też w ascetycznej formie. Zamiast surowego wnętrza kościoła, gdzie toczy się część filmu szwedzkiego mistrza, pośrodku sceny Nowego Teatru ustawiono nieskazitelnie białą podłogę. Na jej przedzie po lewej stronie stanęła prosta balustradka, z tyłu natomiast wieńczyła ją ściana, u podstawy której po prawej stronie umieszczono niewielkie podwyższenie, coś w rodzaju fragmentu murku. Wszystko podobnie białe, podobnie pozbawione jakiejkolwiek dekoracyjności, nieomal nierzeczywiste. W tej chłodnej przestrzeni Tomas (Mariusz Bonaszewski), Marta (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), Jonas (Marek Kalita) i Algot (Wojciech Kalarus) są zamknięci w jakimś dziwnym nabożeństwie niewiary. Pastor, który przestał wierzyć. Kobieta, która chce go kochać. Rybak, który stracił chęć do życia. Kościelny, który stara się nadać głębszy sens nieustępującemu bólowi. Aktorzy są stonowani w ekspresji, grają we współczesnych kostiumach, w tle cały czas pobrzmiewają ambientowo-organowe plamy dźwiękowe. Wiele kwestii w gruncie rzeczy nie jest dialogami, a wypowiedzeniem tego, co bohaterowie chcieliby sobie rzeczywiście powiedzieć. Co jednak ich powstrzymuje? System religijny, w którym tkwią? Kultura? Natura ludzka? Istota boska? Chyba to, że nie zobaczyłem zdania twórców w tej sprawie, albo mi ono umknęło, wywołuje u mnie poczucie pewnego istotnego braku. Jakbym patrzył na precyzyjną konstrukcję, w której jednak nie odnalazłem szczeliny, przez którą mógłby wpaść powiew świeżego powietrza. Chociaż może tak właśnie miało być. Aż do bólu konsekwentnie – w zgodzie z myślą, że wydrążone z życia postaci niczym otchłanie przyciągają się i pozostaje nam patrzeć na ich los.

Tymczasem będę czekał na hasła następnych edycji festiwalu, być może dające więcej nadziei, z którymi prowadzenie dialogu będzie przyjemnością i dla twórców, i dla widzów.

 

XIV Festiwal Nowe Epifanie

Warszawa, 22 lutego – 2 kwietnia 2023

krytyk teatralny, kulturoznawca. Pracuje w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Publikuje m.in. na łamach „Teatru” i Gazety Teatralnej „Didaskalia”. Był członkiem Komisji Artystycznej 26. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.