5/2023
Magdalena Drab

Pod górę

 

W ramach wiosennego odradzania się pojechałam z rodziną w góry. Tym razem jednak trafiliśmy do miejsca, które nie jest kurortem. Miejscowość otoczona wzniesieniami, po jednej stronie bielący się stok narciarski z wyciągiem, po drugiej stronie miasteczko z zabytkowym ratuszem wtopionym w masyw górski. W powietrzu zapach palonych śmieci i podkładów kolejowych, a na taśmie w markecie zakupy mieszkańców – tanie piwo i margaryna (więc istnieją miejsca, gdzie jeszcze ją jedzą, i nie jest to tylko branżowa nazwa na twórczość filmową Patryka Vegi). Wspinając się na szczyt miasta między zniszczonymi kamienicami, gdzie zgodnie z napisami na elewacjach mieszkają masowo konfidenci, dotarłam do reprezentacyjnej korony miasteczka – Żabki, lombardu, salonu gier i pizzerii. W lokalu ozdobionym plastikowymi kryształkami wykonywano również fantazyjny manicure, a między budynkami przechadzali się emerytowani górnicy, ich żony, córki, synowie i wnuczęta, podrygujący do brutalistycznej muzyki skomponowanej chyba na kalkulatorze i udekorowani w czerń, beż i stras. Choć przyroda była piękna, hotel bardzo wygodny, a i zdarzali się ludzie miło wyglądający, to pomyślałam, że są miejsca w górach i są miejsca pod górę, a to ewidentnie należało do tych drugich.

Będąc tam, odbyłam podróż między miejscami, ale też podróż w czasie. Tu, gdzie margaryna i piwo to koktajl codzienności, wszystkie medialne dyskusje o odnawialnych źródłach energii czy mindfulness wydawały się naiwne. Trudno mi było wyobrazić sobie, jak daleko stąd odbywają się międzynarodowe szczyty, na których panowie i panie w drogich garniturach i garsonkach wypluwają słowa takie jak „innowacja”, „think tank” czy „start-up”. Jak daleko stąd są ogródki hipsterskich kawiarni, gdzie wystrzyżeni ludzie w modnych dresach ględzą o self-care, shamingu, vapingu, pochylają się nad losem bezpańskich kotów i poszukują równowagi życiowej. Ci, którzy dawno temu przybyli do tego nie-kurortu w górach, by czerpać z dobrodziejstw przemysłu górniczego, popijali teraz znieczulające napoje, grali w znieczulające gry i robili tylko to, co niezbędne, by przetrwać w czasach, gdy pozbawieni dawnego źródła dochodu stali się niesamodzielni i zdani na łaskę zasiłków.

Zaczęłam myśleć o wszystkich Żeromskich tego świata, o społecznikach, którzy powinni tu koniecznie przyjechać i rozpocząć pracę u podstaw. Znalazłam informację o fundacji prowadzącej urokliwy, chrześcijański ośrodek dla osób uzależnionych i będących w kryzysie. Obejrzałam krótki filmik promujący pracę tego miejsca – ludzie piekący chleb, rąbiący drewno, żyjący razem, przygotowujący się na to, by wrócić do samodzielnego życia po bolesnym spotkaniu z dnem.

Przypomniał mi się wtedy artykuł o innym ośrodku terapii uzależnień, również położonym w górach, z widokiem na malownicze stoki. W odróżnieniu od tego miejsca, była to ekskluzywna placówka dla bogaczy, którzy w wielkim apartamencie dzielonym z prywatnym terapeutą, obsługiwani przez sztab niewidzialnych służących, dochodzili do siebie po alkoholowych i narkotykowych ekscesach. Każde ich życzenie było natychmiast realizowane, zagięte rogi ręczników niepostrzeżenie poprawiane, a ekskluzywne posiłki pojawiały się na stole bez konieczności widzenia z obsługą. Niemożliwie bogaty klient miał dochodzić do siebie w poczuciu, że nikt nie wie o jego problemie, a cały ośrodek działa tylko dla niego. Do takiego traktowania był przyzwyczajony – od zawsze wyręczany we wszelkich pracach. Choć ośrodek był w stanie pomieścić jednocześnie maksymalnie cztery osoby, biznes był niezwykle intratny. Jednorazowy pobyt mógł kosztować nawet trzy miliony złotych, a zgodnie ze statystykami to właśnie najbogatsi są najbardziej podatni na uzależnienia i cierpią z ich powodu trzy do pięciu razy częściej niż inni członkowie społeczeństwa.

Personel ośrodka chętnie przywoływał anegdoty o samodzielnych wyjściach do sklepu spożywczego, które stawały się dla zamożnych pacjentów chwilami objawienia. Możliwość samodzielnego włożenia zakupów do koszyka czy wybrania jogurtu miała dokonywać wielkich zmian w psychice kuracjuszy. Za trzy miliony leczący się otrzymywali też radę, by poszukać relacji z innymi ludźmi lub hobby. Z pewnością była to cenna rada, choć raczej niewarta trzech milionów. Tak to już jest, że płaci się głównie za ekskluzywną metkę.

Pomyślałam, że ośrodek w smutnym miasteczku może być dla tych zrozpaczonych ludzi prawdziwym kurortem i stanowi znacznie lepszą ofertę niż ekskluzywne apartamenty z wbudowanym terapeutą uzależnień. Wyglądało na to, że nie bieda jest największym problemem, ale nuda i niesamodzielność. Z drugiej strony, gdy jest za bardzo pod górę, trudno iść bez pomocy. Pycha tych, którzy na co dzień wędrują głównie po płaskim, stała się moim udziałem, gdy patrzyłam na to piękne miejsce, zadowolona, że nie muszę tam żyć.

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.