6/2023
Obrazek ilustrujący tekst Monolog barmana z baru Mambo

rys. Bogna Podbielska

Monolog barmana z baru Mambo

 

Opowiem wam historię, jak kot zjadł pijaka. Ale to później, później, nie tak się powinno zaczynać, od razu od najlepszej części. Inaczej powinno się historię opowiadać, znam się na tym przecież niezgorzej, bo słyszałem tysiąc dobrych historii i tysiące złych, pokracznych, niedokończonych, porwanych jak gazeta w kiblu. Choć z drugiej strony niedokończona, że tak powiem, historia też może mieć swoją urodę, swój szwung. Czterdzieści lat byłem barmanem w barze Mambo. Znacie? Nie? A uszy mam akurat zdrowe, bar był mniejszy od waszych mieszkań, wódka, piwo, mała garmażerka, czterech albo siedmiu facetów, wysokie stołki przy kontuarze i dwa stoliki ze szkłem, które przeciera się cztery razy dziennie, żeby widzieli swoje odbicia, żeby widzieli, kim są. Bo w knajpie łatwo zapomnieć, wlewając w siebie kolejne pięćdziesiąt gram, opowiadając historię, łatwo się w opowieści zaklinować, być największym grochowskim bandytą, albo najskuteczniejszym babiarzem w mieście, albo i bogaczem na zakręcie. Na takim długim zakręcie, że zdaje się jak prosta i idzie się w tej opowieści prościutko i żwawo, a przecież gdyby taki wstał nagle od stolika, zeskoczył ze stołka, to tylko szkło zbierać potłuczone, karetkę wzywać. Dlatego dobry kompan, dobry pijak i dobry barman nie powinni przerywać czyjegoś gadania, powinni dać się dotoczyć historii do końca, jaka by ona nie była, jaki farmazon by tam nie błyszczał, jaka bzdura by tam nie powoziła. Mój bar był w tej dzielnicy, co to wiecie, zniknęła już prawie pod nowymi blokami, pod apartamentowcami, żabkami, biedronkami i kebabami. Ale kiedyś to była fest dzielnica, z ludźmi z krwi, kości i blagi. Ze wspaniałymi dziwkami, emerytowanymi złodziejami i opowiadaczami na tip-top, którzy mogli zacząć historie o piętnastej nad małym piwem, a skończyć o dwudziestej trzeciej, tuż przed zamknięciem na ostatnią dużą wódkę, na śmiech podobny do zgrzytu klucza w zamku, no do domu, do domu, czy tam na melinę, gdzie was miasto poniesie, jutro przyjdźcie znowu, z nowymi historiami, z nowymi kawałami, ze starym podzisiejszym kacem, na którego jakoś poradzimy.

Ten, co opowiadał o kocie, sam był jak historia, trzydzieści lat przychodził, najpierw młody złodziej, potem po odsiadce drobny biznesmen, a pod koniec już tylko wdowiec bez floty, ale znali go wszyscy i lubili, jak gadał, więc nawet wtedy miał coś w kieliszku albo kuflu, zawsze był ktoś, kto mu nalał za historyjkę, za żart, za pieprzne wspomnienie. A ten gadał: przyjechali raz milicjanci do domu tego złodziejskiego naprzeciw dawnej fabryki, wiadomo, awantura domowa, znali adres lepiej niż swoje. Zajeżdżają, spokojnie, dostojnie idą po schodach, bo do czego tu się spieszyć, a żarówkę znowu ktoś podpieprzył i na starych jeszcze dowojennych schodach można nieprzyjemną kontuzję złapać. Weszli, pukają i proszą grzecznie: milicja! Otwieraj Janiak, skurwysynu zatracony. A tam nic, cisza jak we wnętrzu balonu, no to dawaj na chama, z bara milicyjnego, a zamek tam był złodziejski, na mocniejsze popchnięcie. Weszli i patrzą, na wersalce Janiak z kobitą i pies, taki mały Pikuś. I ten Pikuś powarkuje, a oni już nie. On ma majcherek elegancko w wątrobie, a ona ciemne plamy na szyi, jakby jej szalik zafarbował. No ale szaliki nie zostawiają odcisków grubych paluchów. Po latach wojen taki im się remis trafił, milicjanci wezwali kogoś z szarżą, doktora i tak dalej, no bo to jednak dwa trupy na dziurawej od fajek kanapie, i tylko Pikusia wzięła potem sąsiadka, ta, co wódkę zawsze miała dla niedopitków, Kowalska po prawdzie, staruszka jak inne.

Tu mu chłopaki zamówili kieliszek, bo choć część z nich znała historię, Janiaka i oczywiście Kowalską, to miło spędzili paręnaście minut, a ten pokrzepiony, że tak powiem, goudą, dawał dalej: albo tu to dawno już, w Corze taki był vicezastępca kierownika czegoś tam i miał gabinet przez ścianę z szatnią. A tam się przebierało trzy tysiące kobiet, no nie naraz i nie jedna szatnia była, ale jemu starczało i za obrazem z Leninem sobie dziurkę wydłubał na kierownicze oko. Tych robotnic, szwaczek, tam była większość umęczonych, same jak filc, ale były i igiełki przecież tuż po szkole, jak się zmiana kończyła, to tam bateria chłopaków przed bramą zawsze stała, na tańce zabrać albo ciastko. I ileś lat ten vicekierownik działu przekładania papierków sobie filował, przez tę dziurkę sześć tysięcy sutków widział, i tylko Lenin na niego z podłogi patrzył, jak to Lenin, twardo, rewolucyjnie, to go potem twarzą do ściany stawiał, a kto go tam zresztą wie, może nawet Leninowskie oko do dziurki przytykał, żeby i wódz miał coś z nieżycia, no dziwny był facet ten prawie kierownik, dziewczyny mówiły, że jak stawał obok, to mrówki chodziły po plecach, tak patrzył, tak się uśmiechał. I pewnie do emerytury by sobie przez tego erotycznego judasza zerkał, ale mało mu było i zdjęcia zaczął robić jakąś smieną, i go igiełki usłyszały, i dziurkę wykryły. Poszły na skargę do sekretarza peope, do dyrektora, ale młyny do spraw takich vicezastępców mielą powoli, ktoś mu po drodze chyba szepnął słówko i jak szefowa związków komisyjnie w obecności dyrektora i sekretarza zdjęła Lenina, to tam wszystko było zaszpachlowane i pobrudzone, jakby lata temu, zawodowa robota.

Ale te igiełki to przecież też nie były z pierwszej łapanki, i za to, że je obcy vicezastępca na golasa oglądał bez dania racji, umiały się odegrać. Większość z nich przecież stąd, z dzielnicy. I jak w klubie Włókniarz, co tam był na zakładzie, Niebiesko-Czarni grali, to wiadomo elegancja-Francja, wino rumuńskie nawet sprzedawali, słowem wszyscy tam byli, wieczorek z klasą, i dyrektor, i dziewczyny z chłopakami, i ten podglądacz też nawet podrygiwał nie do taktu, to wtedy ktoś, ni cholery nie wiadomo kto, otworzył sobie po cichu pokoik tego vicezastępcy. Otworzył, wszedł, chwilunię pobył i po cichu zamknął. A w poniedziałek, bo to w sobotę to granie było, w poniedziałek ktoś, ni cholery nie wiadomo kto, z budki na placu Szembeka zadzwonił na Mostowskich. I przyjechało trzech smutnych po cywilu, wszystko dyskretnie, na obywatelu pozwólcie, i proszą tego delikwenta do jego gabinetu. To obywatela gabinet? Mój. A to wasze biurko i szuflada? No moja. To obywatel otworzy. Ten widzi, że coś nieklawo, łapa mu lata jak mi w niedzielę rano, ale otwiera. A tam wisiorek złoty z perłą, naszyjnik srebrny, trzy obrączki, japońskie radyjko i bony PeKaO gumką owinięte jak sucha kiełbasa sznurkiem. Wszystko z włamów niedawnych. I go wyprowadzili, dyskretnie, pod rękę, bez afiszu żadnego, a jak szedł przez korytarze, to mu dziewczyny oczko puszczały, a jedna igiełka, taka zdrowa jak Zdrowaś Mario, to nawet się złapała za biust, że niby coś poprawia, i uśmiechnęła się tak, że nic tylko się zakochać, zakochać na lata w zimnej celi w Inowrocławiu albo w Sztumie.

I tak opowiadał, jeden z lepszych, jakich słyszałem, a na deser miał historię o kocie, co zjadł pijaka, zresztą ten pijak to pił już na koniec. Wcześniej był porządny chłop dosyć, znałem go, bo on z Wieliszewa jak ja, tyle lat, cholera, budkę miał z dorabianiem kluczy na bazarku i zawsze grzeczny, staruszki, co to najczęściej gubią klucze, to chyba je specjalnie do studzienek wrzucały, żeby pogadać z nim, komplement złapać w podmalowane zmarszczki. A on stary kawaler, dopóki nie zburzyli Uniwersamu, to mu się powodziło, a potem zburzyli, postawili ten czarny klocek jak więzienie dla niewinnych i tam się taki punkt otworzył, sieciówka: pranie, dorabianie kluczy, magiel, naprawa wszystkiego, krawaty wiąże, usuwa ciąże, i bazar okroili jak rzeźnickim nożem, i się skończyło eldorado, cholera, może i te staruszki pomarły w końcu, i tylko w kanale ściekowym leży teraz setka kluczy, jak jaka rzeźba nowoczesna, i dlatego tu zawsze woda stoi, po łydki się można nawodnić na wiosnę. A te klucze kiedyś jakiś arche ten, archeolog znajdzie, albo nie – wcześniej kanalarz jakiś, i będzie miał klucze do setki mieszkań w okolicy, w zburzonych już domkach i kamieniczkach. A ten, co opowiadał o nim historie, przyszedł pod koniec do baru, no już było wiadomo, że koniec, że tu będzie teraz sklep nocny, a nie bar dla tych co zawsze, bo ci też się pokruszyli jak kruszonka na babce, wtedy do mnie przyszedł, wydębił dwie setki i mi opowiedział historię na zamknięcie, że mu na przełyku znaleźli niespodziankę, i mówi: nigdy dotąd nie umierałem, więc jakby brak mi wprawy. Umieram pewnie głupio i nie jak trzeba, jak lamus. Chodzę jeszcze i zaraz mi dadzą drugą chemię, ale to już na alibi dają, żeby nie było krzywo w papierach, bo jak popatrzył na mnie ten doktor, to ja już wszystko sobie dośpiewałem do tej jego doktorskiej miny, do tych jego rąk eleganckich złożonych w piramidkę. Ja już wiedziałem, że słońce nad tą piramidką ni cholery nie wzejdzie. No i tak, i zamiast do syna do Reichu zadzwonić, to dopijam to, co się da dopić, a jak już ten bar zamkną i nie będzie do kogo gęby otworzyć, to się wyhuśtam kochany, jak taki jeden, z którym siedziałem czterdzieści lat temu, on miał wtedy z pięćdziesiątkę i dostał dwadzieścia pięć. Widocznie z matmy był dobry, bo sobie obliczył, że jebać to wszystko, że mu się nie kalkuluje.

– piosenkarz, tekściarz, muzyk, kompozytor, prozaik. Solowo nagrywa płyty jako Pablopavo i Ludziki. Autor zbiorów opowiadań Mikrotyki (2017) i Nieradość (2019). Laureat Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego i Nagrody Literackiej Gdynia (2018).

Ballada o barze Mambo

Paweł Sołtys (pseud. Pablopavo) urodził się w 1978 roku w Warszawie, wychował na Stegnach i Sadybie, a potem przeniósł na Grochów oraz Saską Kępę. Ukończył stołeczne XLIV Liceum Ogólnokształcącego im. Antoniego Dobiszewskiego (obecnie Stefana Banacha) i studiował rusycystykę na Uniwersytecie Warszawskim. Jest piosenkarzem, tekściarzem, muzykiem, kompozytorem, publicystą i pisarzem. W latach 2010–2013 prowadził autorską audycję Tramwaj z Pragi w Roxy FM.

Od 2000 roku współpracuje z licznymi formacjami soundsystemowymi, a od 2003 współtworzy zespół Vavamuffin. Od 2009 roku występuje przede wszystkim solo – jako Pablopavo i Ludziki zadebiutował albumem Telehon. Kolejne jego płyty to 10 piosenek (2011), Głodne kawałki (2011), Polor (2014), Tylko (2014). W 2015 roku wespół z Praczasem i Anną Iwanek nagrał avantpopowy Wir. Następnie, znów z Ludzikami, opublikował albumy Ladinola (2017), Marginal (2018), Wszystkie nerwowe piosenki (2020), dyptyk Tournee Warszawskie (2021) oraz płytę Mozaika (2022).

Pierwsze prozy i teksty drukował w „Studium”, „Lampie” i „Ricie Baum”. W 2017 roku wydał nakładem Wydawnictwa Czarne zbiór opowiadań Mikrotyki, za który otrzymał w 2018 roku Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego, Nagrodę Literacką Gdynia oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. W 2019 roku, również w Czarnym, opublikował Nieradość, a niedługo potem ogłosił tekst Co się robi, gdy się wydało książkę, w którym zrekapitulował swoje literackie podróże środkowoeuropejskie następująco:

 

Bo kiedy się zostało pisarzem, wydało książkę i jeździ się po Europie, udając tego, za kogo cię biorą, za kogo sam się trochę bierzesz, bo rozmowy, bo piwa czeskie, polskie, słowackie i białe lwowskie, bo Martin, Hałyna, Natalka i Peter mówią do ciebie poważnie, nawet jeśli rozumiesz ćwierć z tego, co próbują ci powiedzieć, kiedy się jest tym dziwnym, przemieszczającym się ciałem z oczami utkwionymi w nowych widokach, w nowych twarzach, z uszami, które niemal się ruszają, jak uszy dziadka (znał tę sztuczkę), by złowić podobieństwa i różnice, kiedy się opowiada o marynowaniu grzybów i po reakcji można rozpoznać, kto skąd pochodzi, kiedy się opowiada głupstwa, z których pewnie ci inni wyciągają za daleko idące wnioski, i samemu stara się wnioskować jak najmniej, bo to wszystko niewiele warte, powierzchowne i chybione, wtedy się wpada na banalną konstatację. Tak samo jesteśmy śmieszni, tylko zasób słów w naszych małych językach inaczej rozpycha nam serca. Wtedy stoi się na zakarpackiej stacji benzynowej z niemieckim reporterem i zazdrości się parze Cyganów, którzy zajechali właśnie malutkim wozem drabiniastym zaprzężonym w niskiego, chyba huculskiego konika. Nic nie trzeba mówić, nawet nie trzeba na siebie patrzeć, zazdrość pachnie[1].

 

Publikowana obok prapremierowo miniatura Monolog barmana z baru Mambo to tak naprawdę ballada – tylko że prozą. Albowiem Paweł Sołtys, cokolwiek pisze bądź tworzy, pozostaje przede wszystkim balladzistą.

Czym są (jego) ballady? Wykwitem kultury nieoficjalnej: podwórkowej, peryferyjnej, podmiejskiej. Bohater ballady to wykolejeniec życiowy, człowiek z marginesu, nierzadko wręcz przestępca. A jednak jego zbrodnie, wykroczenia, występki aż tak nie rażą. Dlaczego? Konrad Sierzputowski zauważa, że w przedwojennej balladzie ludowej vel ulicznej „zbrodniarz często pozostaje bezkarny, a jeżeli nawet zostaje postawiony przed sąd, to nigdy nie żałuje swojego czynu, który tym samym urasta do rangi romantycznego gestu – sprzeciwu wobec świata i jego sztucznie narzucanych zasad”, zaś jego przewagami pozostają „odwaga, spryt, fantazja, umiłowanie wolności i pogarda dla wymiaru sprawiedliwości”[2].

Ostatnia z wymienionych własności – w realiach zaborów, za okupacji, w stalinizmie, w reżimie komunistycznym czy też w drapieżnym kapitalizmie – uniemożliwia redukcję bohatera ballady do legendy półświatka, gdyż przeistacza go w wyraziciela skrytych pragnień i woli ciemiężonego ogółu. Jego działania mają więc wymiar antysystemowy i antyreżimowy, przez co, choć pozostaje złoczyńcą, nie sposób go potępić. Zwykle zresztą fabuła ballady zdawkowo odnosi się do jego przewin. „To życie (lub doświadczenie życiowe) zbrodniarza stanowi temat najistotniejszy”[3] – powiada Sierzputowski.

W twórczości Marka Hłaski, Marka Nowakowskiego, Stanisława Grzesiuka, Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego i innych mistrzów Sołtysa procesy modernizacyjno-normalizacyjne, wbrew propagandzie władz centralnych, na przedmieściach zachodzą wolno, wybiórczo albo wcale, a w dodatku peryferia, pozostając enklawami przedwojennej autentyczności oraz swojskości, przedkładają etos hedonistycznej libacji alkoholowej nad etos nowoczesności i postępu. W pijackim półświatku prym wiedzie „ekonomia emocji o nieproporcjonalnym transferze interpersonalnym, a przede wszystkim oderwanie od zewnętrznego porządku społecznego”[4], dzięki czemu najpodlejsza nawet speluna przeistacza się w azyl (miejskiej) ekscentryczności i fantastyczności – w istną oazę wolności. I nie inaczej bywało w barze Mambo. Nie dziwota zatem, że żal…

 

[1] Zob. więcej: P. Sołtys, Co się robi, gdy się wydało książkę; źródło: https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/soltys-co-sie-robi-gdy-sie-wydalo-ksiazke.html#s1, dostęp: 19.05.2023.

[2] K. Sierzputowski, „Apaszem Stasiek był w krąg znały go ulice…”. Warszawska ballada podwórzowa jako transgresywny i alternatywny sposób doświadczania międzywojennej nowoczesności, „Kultura Popularna” nr 1/2016.

[3] Tamże.

[4] Tamże.

badaczka literatury, krytyczka i edytorka, członkini Zespołu Badań nad Literaturą i Kulturą Późnej Nowoczesności przy IBL PAN. Autorka książki „Melancholia i ekstaza” Projekt totalny w twórczości Andrzeja Sosnowskiego (2009), edytorka Dzienników Agnieszki Osieckiej.