Trumna nitowana
W szkole podstawowej miałam lekcje muzyki. Raz w tygodniu do klasy zamaszyście wchodziła pewna siebie nauczycielka, taszcząc gigantyczną srebrnawą walizę, która okazywała się fisharmonią. Nauczycielka była śpiewaczką i ćwiczyła koloraturę, wydzierając się na nas do nieprzytomności, ponieważ nie tworzyliśmy zgranego chóru. Co do instrumentów, grało się na flecie i trójkącie, a do repertuarowej klasyki należało Panie Janie. Ćwiczenia wokalne były nieco bardziej skomplikowane. Przez wiele miesięcy uczyliśmy się piosenki, która dziś wydaje mi się znakiem zapowiadającym moją hiszpańską emigrację. Do teraz pamiętam jej treść: „Od Pirenejów do Andaluzji dźwięczą słoneczne tony, płyną jak rzeki, lecą jak wiatr, aż do starej Barcelony. To na gitarze dla swej dziewczyny chłopcy piosenki grają…”, i tu urywa się moja pamięć, a dalsze słowa, już refrenu, są przyczynkiem do mego felietonu. Otóż słów piosenki nie mieliśmy spisanych, a ja przyszłam do klasy po tygodniowej nieobecności i uczyłam się ich na żywioł, w trakcie ćwiczonego utworu. „Drum nana nina nana, chodź, zatańcz z nami!” – brzmiał, zdaje się, refren, jednak ja uparcie, również na oficjalnych szkolnych prezentacjach, śpiewałam: „Trumna nitowana, chodź, zatańcz z nami!”, tak bowiem, jak w głuchym telefonie, docierała do mnie jej treść. Jakoś nie dostrzegałam absurdu, który zresztą, wydaje mi się, zawiera w sobie całkiem sporo z hiszpańskiego ducha.
Niedawno mieszkający w Niemczech przyjaciele opowiedzieli mi podobną historię, opisaną przez felietonistę „Süddeutsche Zeitung”, Axela Hackego. W jednym ze swoich tekstów opisuje on qui pro quo dotyczące oświeceniowej niemieckiej pieśni Johanna Abrahama Petera Schulza do tekstu Matthiasa Claudiusa. Końcowa fraza pieśni niesie w sobie duży ładunek poetycki: „A z łąk unosi się biała mgła. Cudownie…”. W oryginale: „Und aus den Wiesen steiget der weisse Nebel wunderbar”. Sęk w tym, że, tak jak ja śpiewałam o nitowanej trumnie, tak autor felietonu przez lata na swój sposób przekręcał słowa szacownego utworu i zamiast „der weisse Nebel wunderbar” śpiewał „der weisse Neger Wunbaba” („biały Murzyn Wunbaba”)…
Wydaje się, że wszelkie kolektywne recytacje roją się od takich absurdów, i aż szkoda, że nie są one katalogowane. Ze swojej strony mogę jeszcze wspomnieć o modlitwie Ojcze nasz, którą moje córki przez lata odmawiały, mówiąc „módl się za nami grzecznymi” (co skądinąd oddaje tendencje dzisiejszej teologii, gdyż w owym napięciu między „grzecznymi” a „grzesznymi” leży cała istota wewnątrzkościelnych sporów). Mogę też przytoczyć trafny według mnie neologizm stworzony przez moją młodszą córkę – „kogutka”. W takiej formie docierało do niej latami słowo „pobudka”, i nie muszę chyba nikogo przekonywać, że skrzyżowanie budzenia z kogutem nie jest pozbawione logiki. Namalowałam zresztą kiedyś talerz pt. Wypieprzyć koguta jako pamiątkę po kuraku, który na plenerze artystycznym codziennie robił nam pobudkę swoim nieznośnym pianiem. Tytuł talerza długo funkcjonował jako Wypierzyć koguta, gdyż byłam, zdaje się, posądzona o większą subtelność, niż ją w rzeczywistości posiadałam.
Toczą się dziś spory o to, czy należymy już do epoki postpiśmiennej. Tezę taką wysunął Jacek Dukaj i jest ona szeroko komentowana. Bez wątpienia jednak historia zatacza pewne koło. Pokolenie wychowane na bajkach, nagrywanych przez najwybitniejszych aktorów i słuchanych z winylowych płyt, słucha dziś licznych podcastów, audiobooków, relacji z rozmaitych konferencji. Dlatego tak przykuł moją uwagę fragment audiobooka, który ostatnio kupiłam, Jako łatwo zrobić coś z niczego. Wiślanym szlakiem. Opowieść o jednookiej ksieni Mortęskiej autorstwa Małgorzaty Borkowskiej. W niezwykle kunsztownej literacko, stylizowanej na barokową formie, beletryzuje ona życiorys wybitnej kobiety epoki potrydenckiej, Magdaleny Mortęskiej, założycielki kongregacji, której celem była edukacja dziewcząt, z naciskiem na pisanie i czytanie.
„Nazajutrz panna Jachoniewska bernardynka uczyła i ją, i inne nowicje hymnów kościelnych na święta, ale wszystko na pamięć, bo ksiąg tam żadnych nie było, i wszystko po łacinie, której ani słowa żadna tam nie rozumiała. Mówiła później matka nasza, że gdy już książki chórowe zdobyła, musiały się panny cale od nowa hymnów tych uczyć, iż je były tak poprzekręcały”.
Warsztat aktora, którego punktem wyjścia jest wkucie tekstu na pamięć, objawia się w chwilach, gdy ma on w głowie czarną dziurę, a sytuacja wymaga płynnej improwizacji. Jestem pewna, że niejednokrotnie aktorzy w potrzasku adrenaliny i całkowitego zaćmienia wypowiadali wierszem niejedną brednię, i dam sobie głowę uciąć, że niewiele było osób na widowni, które zorientowały się w sytuacji. Dziś improwizacja wyemancypowała się. Strategia opierająca się na szukaniu własnych słów przez ekipy twórców nie potrzebuje już nawet dramatycznej bazy, aby ją parafrazować. Aktor bywa suflerem.