Zobaczyć Wenecję i odżyć
Ileż ja się w życiu naczytałam, nasłuchałam i naoglądałam o Wenecji. Zaczęło się chyba od dziecięcej fascynacji francuskim serialem Les Évasions célèbres, który dotarł do Polski na początku dekady gierkowskiej. Trudno o lepszą zachętę do nauki historii niż trzynaście godzinnych opowieści o słynnych ucieczkach – od przypadków księcia de Beaufort, unieśmiertelnionych przez Dumasa w powieści Dwadzieścia lat później, aż po brawurowy wyczyn Jakobiny Bawarskiej, ostatniej hrabiny Holandii z rodu Wittelsbachów, która zmyliła szyki prześladowcom, przebierając się za mężczyznę. Ale najbardziej spodobał mi się odcinek o ucieczce Casanovy z więzienia Piombi pod ołowianym dachem Pałacu Dożów, gdzie osadzono go na pięć lat za uprawianie czarów – z zabójczo przystojnym Ugiem Pagliaim w roli słynnego awanturnika i muzyką Piera Piccioniego, twórcy ścieżki dźwiękowej do kilku filmów Antonioniego, Rosselliniego i Bertolucciego.
Potem nadszedł czas zachwytów Śmiercią w Wenecji, we wszystkich możliwych odsłonach – literackiej, filmowej i operowej. Później, naturalną koleją rzeczy, czas śledzenia tropów weneckich w operach i operetkach: Rossiniowskiej wersji Otella, którego akcja znacząco odbiega od Szekspirowskiego pierwowzoru i rozgrywa się w piętnastowiecznej Wenecji; w paryskiej operetce Le pont de soupirs Offenbacha, który pod koniec życia wrócił do miasta na Lagunie w tak zwanym akcie Giulietty z Opowieści Hoffmanna; w lekceważonej w Polsce Giocondzie Ponchiellego, do której wykonania, jak słusznie zauważył Piotr Kamiński, trzeba zebrać „półtorej karety z asów”, czyli sześcioro najlepszych śpiewaków na świecie. Wyliczenie samych tytułów oper „weneckich” zajęłoby kilkadziesiąt stron druku. La Serenissima przyciąga twórców jak magnes: za sprawą nie tylko malowniczej scenerii, ale też samej historii miasta, w której opera odegrała rolę niebagatelną. Wenecja – wspólnie z Mantuą i Florencją – była kolebką tej formy, a przede wszystkim siedzibą pierwszego publicznego teatru operowego w Europie. Teatro San Cassiano otworzył podwoje dla widzów niższych stanów już w 1637 roku. Świadkowie dziwowiska wystawianego pod tytułem Andromeda z nabożnym zdumieniem opowiadali o morzu, które falowało jak prawdziwe, o gwiazdach gasnących po kolei na sztucznym firmamencie, o spowitej w chmurę srebrnej Aurorze, o Junonie i jej złotym rydwanie zaprzężonym w pawie, o morskim potworze tak strasznym, że wszyscy zmartwieli ze zgrozy, dopóki nie zjawił się Perseusz dosiadający Pegaza, nie położył bestii trzema ciosami włóczni i nie dobił jej pięcioma sztychami rapiera. Podobne ekstrawagancje stały się wkrótce znakiem firmowym weneckich teatrów, których liczba z końcem XVII wieku wzrosła powyżej dziesięciu. Przepych inscenizacji nie szedł w parze z bezpieczeństwem tej spektakularnej rozrywki. W operach wciąż wybuchały pożary, które w 1812 roku doprowadziły do ostatecznego zburzenia San Cassiano. Dzisiejszy gmach słynnej La Fenice powstał na zgliszczach budynku strawionego przez ogień w 1996 roku, tamten zbudowano na miejscu opery spalonej w 1834 roku, która z kolei zastąpiła teatr wzniesiony na gruzach San Benedetto, który poszedł z dymem w 1774 roku.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że dotarłam do Wenecji dopiero w maju tego roku, i to w dużej mierze za sprawą przypadku – na zaproszenie jednego z muzyków szykujących się do występu w nowym spektaklu dla Malibran, najstarszego z wciąż działających teatrów operowych w mieście, otwartego przeszło stulecie przed inauguracją La Fenice. Obawiałam się, że będzie jak zwykle, że oczekiwania rozminą się z rzeczywistością i przeżyję wielkie rozczarowanie. Tym razem było inaczej. Po kilku tygodniach ulewnych deszczów Wenecja przywitała mnie słońcem i lekką bryzą od Adriatyku. Gondole płynęły po zaskakująco czystych wodach Canal Grande (jaskrawozielona plama fluoresceiny pojawiła się przy Ponte di Rialto dopiero po moim wyjeździe). I nagle całe miasto okazało się wielką sceną operową.
Nie trzeba było specjalnie wysilać wyobraźni, by w zaułkach dzielnicy San Polo wypatrzyć duchy Bianki i Falliera z melodramy Rossiniego, a w pysznie odnowionych wnętrzach La Fenice – wmieszać się w tłum uczestników balu w operze z Tutti in maschera, komedii lirycznej zaprzyjaźnionego z Verdim Carla Pedrottiego. Żeby w kolejnej sunącej pod oknem łodzi rozpoznać kurtyzanę Giuliettę, która właśnie porzuciła Hoffmanna i odpływa w siną dal z nowym kochankiem. Żeby na pierwszym piętrze pałacu Ca’ Vendramin Calergi dostrzec majaczącą za szybą sylwetkę Wagnera, który wrócił do Wenecji wkrótce po premierze Parsifala, zmarł w lutym 1883 roku, a jego szczątki przewieziono gondolą pogrzebową na stację Venezia Santa Lucia, skąd wróciły pociągiem do Bayreuth.
Wymknęłam się z miasta niczym Casanova, pod osłoną nocy, klucząc w plątaninie wyludnionych uliczek, nad którymi snuły się siwe opary po niespodziewanym deszczu. Na dworcu doznałam poczucia, że zostawiam w tyle jakąś monstrualną scenę włoską, z pięknie wymalowanym prospektem, schowanymi w kulisach dekoracjami bocznymi i kilkoma rzędami drewnianych fal. Za chwilę bloki zaczną się obracać. Ukryta w głębi karawela znów wkrótce wypłynie na rozkołysane drewniane morze.